"Miłość i inne nieszczęścia": ROZMOWA Z REŻYSEREM ALEKIEM KESHISHIANEM
Skąd decyzja o nakręceniu komedii romantycznej?
To gatunek, który wzbudza powszechną niechęć, mimo że odzwierciedla nasze spojrzenie na miłość. Dobrze wiemy, że te filmy nie grzeszą realizmem. Tworzą pewien mit, fałszywy obraz, w którym miłość nam się przytrafia, a nie jest kwestią wyboru.
Co było dla Pana największym wyzwaniem?
Chciałem nakręcić czysty film gatunkowy, który bawiąc widza będzie prowadził z nim postmodernistyczną zabawę konwencjami. Najtrudniejsze było znalezienie złotego środka między tymi, często sprzecznymi, celami. Mam nadzieję, że "Miłość i inne nieszczęścia" zostanie przyjęta jako pomysłowa komedia romantyczna, która wychodzi poza ograne stereotypy.
Postaci w Pana filmie są dość nietypowe.
Wybierając postaci, kierowałem się kategorią oryginalności. Ostatnio zauważam, że hollywoodzcy twórcy stawiają na bezbarwne postaci. Myślą chyba, że filmy staną się uniwersalne tylko wtedy, gdy pozbawi się je wszelkiego rodzaju ekscentryczności. Moim zdaniem jest wręcz odwrotnie: publiczność chętniej utożsamia się z wyjątkowymi bohaterami, bo oni łatwiej zapadają w pamięć.
Nie uważa Pan, że zakochani częściej żyją w świecie fantazji, niż w rzeczywistości?
Nie mogę mówić w imieniu wszystkich, ale wiem, że moim problemem jest mieszanie tych dwóch światów. Ryzyko związane z zagłębianiem się w fantazji polega na tym, że tracimy wtedy kontrolę nad rzeczywistością, nie mamy na nią żadnego wpływu. Z drugiej strony, rzeczywistość potrafi przytłaczać. Wydaje mi się, że idealne byłoby połączenie tych dwóch elementów: mieć głowę pełną marzeń i jednocześnie stać twardo na ziemi.
Jak przebiegało kompletowanie obsady?
Zacząłem od Jacks. Gdy znalazłem już Brittany Murphy, pozostałe części układanki same się dopasowały. Aktorzy musieli nie tylko wcielić się w swoje postaci, ale także współgrać z resztą zespołu. Najważniejsze było znalezienie osób, które uwiarygodnią przyjaźń, jaka połączyła tych bohaterów.
Ciekawym zabiegiem jest zakończenie komedii fragmentem filmu, w którym główne role grają Gwyneth Paltrow i Orlando Bloom.
Końcówka sprawiła najwięcej trudności, bo targały mną dwie sprzeczne pokusy: stworzenie udanej komedii romantycznej, a jednocześnie zakpienie z konwencjonalnie słodkiego finału. Zaproponowaliśmy widzom coś, co, mam nadzieję, przypadnie im do gustu, a zarazem zachęci do wyśmiania stereotypu. Oczywiście, można by powiedzieć: "Po co w ogóle happy end?" Odrzucenie takiego rozwiązania byłoby jednak błędem. Chciałem, nie bez wstydu, przyznać się przed widzami, że mnie również podobają się historie z happy endem. Zawsze mam jednak świadomość, że to tylko bajka...