Reklama

"Metallica: Some Kind of Monster": ROZMOWA Z TWÓRCAMI FILMU

Rozmowa z reżyserami Joe Berlingerem i Brucem Sinofskym

Co skłoniło was do nakręcenia filmu o tym zespole?

BERLINGER: Do czasu nakręcenia „Paradise Lost” (filmu o trójce nastolatków skazanych za brutalne morderstwo trzech chłopców w Arkansas w 1993 roku) żaden z nas nie słuchał heavy metalu, lecz gdy zetknęliśmy się z tą muzyką od razu zostaliśmy fanami Metalliki. Dowiedzieliśmy się także więcej o ich fascynującej, burzliwej historii. Zaintrygowały nas niezliczone rzesze fanów bezgranicznie oddanych zespołowi. Zawsze interesowaliśmy się subkulturami, a fanów Metalliki z pewnością można określić tym mianem. W 1999 roku stworzyłem serial o fanach muzyki pod tytułem „FanClub”. Metallica i jej wielbiciele zostali pierwszymi bohaterami cyklu. Wtedy po raz pierwszy filmowaliśmy ten zespół – poznaliśmy go trochę lepiej, a całe doświadczenie dostarczyło nam wiele radości.

Reklama

Dlaczego zaczęliście filmować akurat w tym momencie?

SINOFSKY: Elektra [Elektra Records, wytwórnia Metalliki] była skłonna wyłożyć trochę pieniędzy na dokumentalny film, którego premiera miała zbiec się z wydaniem albumu, którego nagrywanie właśnie rozpoczynano. Wytwórnia planowała wydanie dokumentu na DVD i sprzedanie go tej stacji telewizyjnej, która zapłaci najwięcej, co miało wspomóc promocję płyty. Na początku podeszliśmy do tego projektu jak do zwykłego komercyjnego filmu o rock’n’rollu (poza swymi normalnymi projektami kręcimy także takie właśnie filmy i reklamówki), lecz chcieliśmy również uchwycić zespół w momencie przejściowym, ukazać jak sobie radzi z odejściem Jasona, osadzając całość w ramach dokumentu „nagraniowego” opowiadającego o procesie twórczym Metalliki. Choć od początku mieliśmy nadzieję, że efekt będzie czymś więcej, niż to, czego od nas oczekiwano, to nie mieliśmy pojęcia, że odejście Jasona było zaledwie początkiem przemian, które przechodzi zespół.

Kiedy zdaliście sobie sprawę, że to będzie coś więcej, niż tylko film opowiadający

o nagrywaniu płyty?

BERLINGER: Gdy postanawiasz nakręcić film w stylu cinéma-vérité, nigdy nie wiesz co

z tego wyjdzie. Wiedzieliśmy, że proces nagrywania płyty powinien dać filmowi jakąś namiastkę struktury – najpewniej nie podjęlibyśmy się tego zadania, gdybyśmy nie mieli jakiegoś luźnego planu co do kształtu całości. Upewniliśmy się też, że będziemy mieli pełen dostęp do sesji zespołu z terapeutą Philem Towle. Już sama koncepcja najbardziej popularnego metalowego zespołu świata na terapii grupowej była świetnym materiałem na film dokumentalny. Gdy zobaczyliśmy interakcję Larsa, Jamesa i Kirka podczas terapii zorientowaliśmy się, że trafiliśmy na coś wyjątkowego.

SINOFSKY: Minęło zaledwie parę miesięcy, gdy niespodziewanie James poszedł na odwyk. Jest w filmie taka scena, gdy wychodzi ze studia w Presidio. Nikt wtedy nie wiedział, że on w tym momencie naprawdę odszedł. Przepadł na parę miesięcy. Poza zwykłą, ludzką troską o niego i jego rodzinę, martwiliśmy się także dalszym losem filmu. Nie wiedzieliśmy, co mamy właściwie zrobić – zresztą nikt tego nie wiedział: ani Lars, ani Kirk, ani ktokolwiek w Elektrze czy Q-Prime. W końcu po prostu wznowiliśmy zdjęcia.

Jak w tej sytuacji przenieśliście ten projekt na następny poziom? Jak to się stało

w praktyce?

BERLINGER: Gdy jasne już było, że dziewięć miesięcy, które przeznaczono na nagranie albumu z pewnością nie wystarczy by go skończyć, Elektra zaczęła się zastanawiać, jak

z największym zyskiem wykorzystać zainwestowane w nas pieniądze. Chcieli dostać coś, co zbiegłoby się z wydaniem albumu i podbiło sprzedaż – od początki zresztą taki był plan. Teraz jednak nagrywanie albumu było zaledwie jednym z wielu wątków, które chcieliśmy ukazać. Udało nam się uchwycić Metallikę w niezwykłych sytuacjach, zarejestrowaliśmy niebywałe nagromadzenie napięcia i emocji. Do tego, choć Elektra była współwłaścicielem filmu, to zespół traktował nas tak, jakbyśmy to my mieli ostatnie słowo, podobnie jak to było w przypadku naszych poprzednich dokonań. Naprawdę wydawało nam się, że ten film może być wyjątkowy. Wytwórnia jednak chciała, byśmy skończyli kręcenie go, zanim zakończy się historia, o której opowiadał. Chcieli go wrzucić do telewizji kablowych, przyśpieszając proces montażu i nie dając nam czasu potrzebnego na stworzenie takiego filmu, jaki wiedzieliśmy, że potrafimy nakręcić. Chcieli pociąć go na kawałki i dać do telewizji, robiąc przerwy na reklamy i wycinając wszystkie „kurwy” i „chuje”, podpiąć go pod reality TV. Choć obaj naprawdę lubimy „The Osbournes”, to uważaliśmy swój projekt jako swego rodzaju antytezę tego programu, a teraz okazało się, że miał on być przemieniony w coś, co miało być przeżute, wyplute i zapomniane. Na dodatek, by dostosować się do planu Elektry

i zdążyć przed datą wydania albumu, musielibyśmy zamknąć film nie mając jeszcze żadnego zakończenia opowiedzianej w nim historii. W mgnieniu oka podniecenie potencjałem filmu przekształciło się w rozpacz nad faktem, że ponad dwa lata naszego życia miały zostać pogrzebane w kablowej ramówce. Krótko mówiąc byliśmy niezadowoleni i mieliśmy wrażenie, że tak film, jak i zespół, który podjął prawdziwe ryzyko, pozwalając sobie na takie obnażenie przed kamerami, zasługiwały na coś lepszego. Zrozumiałe jednak było, że – zwłaszcza w kontekście obecnego stanu przemysłu muzycznego – Elektra miała własne plany.

SINOFSKY: Był to klasyczny konflikt Sztuka vs. Komercja. Nie byliśmy pewni, co mamy zrobić, ale wierzyliśmy w wartość materiału. Pojechaliśmy więc do San Francisco

i pokazaliśmy zespołowi parę scen, które już na wstępie wycięto z filmu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyli to, co nagraliśmy, lecz zgodzili się, że było to coś więcej, niż tylko materiał promocyjny do najnowszej płyty Metalliki. Postanowili, że do kreowania swojego wizerunku i sprzedawania albumów nie potrzebują protezy w postaci programu telewizyjnego, byli za to pełni entuzjazmu dla potencjału naszej wizji. Ku naszemu zaskoczeniu sami wykupili udziały Elektry i kazali nam nakręcić najlepszy film, na jaki nas było stać, niezależnie od tego, ile czasu miało nam to zająć. Ich odwaga powaliła nas na kolana. Okazało się, że album „St. Anger” sprzedał się w milionach egzemplarzy i trafił na pierwsze miejsca list przebojów w 30 krajach, bez pomocy żadnego programu telewizyjnego.

Czy myślicie, że film ten może być interesujący dla ludzi, którzy nie interesują się Metalliką, lub wręcz jej nie lubią?

BERLINGER: Gdy rozpoczynaliśmy prace nad projektem mieliśmy przeświadczenie, że tworzymy coś, co nie będzie miało żadnego powabu dla kogokolwiek poza fanami Metalliki. W miarę rozwoju wydarzeń, filmowania kolejnych, przepełnionych emocjami sesji terapeutycznych, zaczęliśmy się jednak martwić, że to właśnie fani zespołu najgorzej przyjmą nasz film. Tak bardzo skupia się na związkach międzyludzkich i autoanalizie. Czy fani, którzy tak podziwiają tych muzyków, naprawdę chcą zamiast „Potworów Rocka” zobaczyć w nich prawdziwych ludzi, zmagających się z osobistymi i twórczymi problemami? Do tego członkowie zespołu naprawdę są w tym filmie sobą i zdarzają się momenty, w których można by zakwestionować to, co mówią i jak się zachowują. Czy to nie zniechęci idealizujących ich wielbicieli? Parę miesięcy temu pokazaliśmy jednak wstępną wersję filmu grupie fanów, a ich reakcje były naprawdę pozytywne. Jeden z widzów, młody ojciec, powiedział wręcz, że był naprawdę poruszony i podbudowany wizją chłopaków zmagających się z tymi samymi problemami, z którymi on musi sobie radzić we własnym życiu. Powiedział „Jeśli James Hetfield może znów stanąć na nogi i jakoś się na nich utrzymać, to i mi się to uda. Przez to podziwiam go jeszcze bardziej.”

SINOFSKY: Choć film oczywiście opowiada o Metallice, to nigdy nie mieliśmy zamiaru po prostu odświeżenia historii zespołu, czy nakręcenia jakiejś zwykłej „sylwetki artysty”. Jedną z bardziej intrygujących nas cech zespołu jest jego długowieczność. Grają tę intensywną muzykę, nie spuszczając z tonu, już ponad dwadzieścia lat. I nie są zespołem lecącym na nostalgii – nadal są żywotni i ciągle podnoszą poprzeczkę, totalnie dystansując artystów nawet dwa razy od nich młodszych. Bardzo spodobał nam się też fakt, że członkowie zespołu zbliżają się do wieku średniego, statkują się, zakładają rodziny i wykraczają poza stereotyp rock’n’rollowego życia, z którego słynęli. Chcieliśmy zgłębić osobowości ludzi, którzy byli sławni przez całe swe dorosłe życie. Nie trzeba być fanem Metalliki, by ciekawiły cię takie tematy. Przypuszczam też, że dzięki temu filmowi muzyka zespołu zyska całkiem pokaźną liczbę nowych wielbicieli.

Jak Metallica przyjęła film?

BERLINGER: W przeszłości nigdy nie pokazywaliśmy dokumentowanym przez nas ludziom ani jednego ujęcia filmu, dopóki nie był skończony. W tym jednak wypadku nasz temat był zarazem naszym zleceniodawcą, więc mieliśmy pewne zobowiązania. Pierwszy raz pokazaliśmy im surową wersję filmu we wrześniu 2003 roku, ponad 2 lata od rozpoczęcia zdjęć. Przedtem nie widzieli praktycznie niczego, poza paroma wyrwanymi z kontekstu scenami. Oczywiście bardzo się denerwowaliśmy. Miał on wtedy prawie trzy i pół godziny (w sumie nakręciliśmy ok. 1600 godzin materiału!). Cały czas mówiono nam, że bez względu na wszystko ma to być szczery dokument, ale pomimo zaufania, które zrodziło się między nami przez te lata, martwiliśmy się, czy zespół nie będzie miał obiekcji co do niektórych pokazanych w filmie scen.

SINOFSKY: Gdy zakończył się seans zespół był zachwycony. „Zrobiliście dokładnie to, co obiecaliście. To jest prawda.” Przygotowaliśmy się na komentarze typu „Nie podoba mi się to, jak wyglądam w tym ujęciu – wyrzućcie je,” albo „w tej scenie grałem beznadziejnie – wytnijcie ją.” Nie bali się jednak niczego. Daliśmy im do domu po kopii VHS, żeby mogli obejrzeć sobie całość jeszcze raz na spokojnie i jakoś ją przetrawić. James odmówił. Powiedział „Nie, dzięki, widziałem już go. Ufam wam.” Chyba nadal nie widział ostatecznej wersji i mu to nie przeszkadza. Rob miał parę drobnych uwag, które nam przedstawił po seansie. Parę dni później także Kirk zasugerował parę drobiazgów, a uwagi Larsa wręcz wzbogaciły film i to bardziej, niż rozmowy z niektórymi specjalistami,

z którymi pracowaliśmy. Żadne z tych komentarzy nie wyrażały jednak troski o ukazanie w filmie tego, co naprawdę się działo podczas tych trudnych chwil, które spędzili przed kamerami.

materiały dystrybutora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy