"Matka Teresa od kotów": WYWIAD Z REŻYSEREM
"Matka Teresa od kotów", to film, w którym od samego początku intryguje niezwykła historia. Skąd wziął się pomysł?
- Pomysł wziął się z kompletnego zaskoczenia. Wiele lat temu przeczytałem w gazetach o pewnym zdarzeniu. Znaleziono martwą kobietę z odciętą głową, która schowana była w pokoju swoich synów. Chłopcy przez kilka dni mieszkali z ciałem swojej matki, a następnie uciekli. Było to dla mnie coś tak szokującego i nieprawdopodobnego, że zacząłem ten temat drążyć.
- Dowiedziałem się, że na całym świecie przypadki matkobójstwa praktycznie nie występują, albo należą do nieprawdopodobnej rzadkości. W społeczeństwach pierwotnych, w różnych obszarach kulturowych kobieta, matka, ma prawo zabić swoje dzieci, na przykład, kiedy zostaje porzucona przez mężczyznę. Jest to związane z zachowaniem gatunku. Porzucona kobieta musi zachować swoją atrakcyjność, żeby zdobyć nowego partnera i urodzić kolejne dzieci. Natomiast zabicie matki jest wbrew logice zachowania gatunku. Matka przekazuje życie i ona jest tym elementem, który powoduje, że gatunek nie wymiera. Irracjonalne, niewytłumaczalne zachowanie tych chłopców mnie zaintrygowało. Zastanawiałem się, jak mogli zabić matkę, dlaczego odcięli jej głowę, jak to się stało, że jeszcze przez kilka dni trzymali ciało w mieszkaniu. Dlaczego nikt niczego nie zauważył! Pisząc od nowa tę historię, cały czas miałem w głowie tamto wydarzenie. Starałem się zrekonstruować fakty, które miały wpływ na to, co się stało, uchwycić moment, w którym pojawiło się zło.
Czy Twoje wieloletnie doświadczenia dokumentalne miały wpływ na to, że w fabule opowiadasz prawdziwą historię?
- Z pewnością tak. To widać także w moich sztukach. One wszystkie są w jakiś sposób dokumentalne. Niezależnie od tego, czy jest to opowieść o kibolach, pościgach samochodowych, czy biciu rekordu seksualnego - te wszystkie zainteresowania wynikają z postawy dokumentalnej. Mam jednak świadomość tego, że media popsuły człowieka, ich powszechność, programy typu reality show spowodowały, że ludzie przestali być autentyczni, zaczęli grać. Widzimy to po małych dzieciach, które przychodzą na castingi. Dokładnie wiedzą, co powiedzieć, gdzie spojrzeć, żeby dobrze wypaść. W sytuacji, kiedy człowiek przed kamerą zaczyna grać siebie, postawa dokumentalna zaczyna być czymś podejrzanym. Kiedy w naturszczyku zaczynam widzieć fałsz, wolę, żeby zrobił to aktor.
W jaki sposób wybierałeś głównych bohaterów?
- Najważniejszy był Artur. Musiałem znaleźć aktora, który nie będzie oczywistym typem demona. Gdybym zaangażował chłopaka, który ma zło wypisane na twarzy, sytuacja byłaby banalna, pozbawiłbym się wielu możliwości. Z drugiej strony, szukałem kogoś, kto potrafiłby wydobyć z siebie takie poziomy agresji i złej energii, żeby dla widza było wiarygodne, że to jest chłopak, który mógł zamordować. To były zasadnicze parametry tej postaci.
- Do niego musiałem dobrać młodszego brata - Marcina. Takiego, który nie będzie psychicznie dominować nad Arturem, ale też nie będzie "niewinną przylepą". Marcin musiał również być naznaczony złem, żeby dla widza było intrygujące, czy to starszy jest tym motorem, czy może młodszy go w jakiś sposób podjudza?
- Kiedy robiłem casting, przesłuchiwałem aktorów parami. Musieli zagrać wspólną scenę. Przyglądałem się, jak razem funkcjonują w agresywnych relacjach. Nie wiedziałem nic ani o jednym, ani o drugim. Patrzyłem tylko, jakie aktor ma możliwości wyrazu. Ta para pojawiła się pierwszego dnia castingu. Kiedy ze sobą zagrali, pomyślałem, że to niemożliwe, żebym pierwszego dnia miał już pełną obsadę! Z drugiej strony, wiedziałem, że to strzał w dziesiątkę. Zobaczyłem ich razem i wiedziałem, że to są oni. Kilkanaście dni testowaliśmy innych aktorów, próbowaliśmy Mateusza i Filipa w różnych konfiguracjach. Za każdym razem miałem w pamięci tę scenę z pierwszego dnia. Wszystko inne jakoś mi nie pasowało, bo wiedziałem, że oni po prostu byli najlepsi.
Czy wiedziałeś wtedy, że Mateusz Kościukiewicz gra w filmie Jacka Borcucha, który uczyni go idolem nastolatek?
- Nie wiedziałem, że grał u Borcucha, a on mi tego nie zdradził. Być może, gdyby pokazał mi na początku tę swoją łagodną i romantyczną stronę, to miałbym większe wątpliwości. Tymczasem znałem go tylko z castingu i widziałem, że potrafi ze swojej łagodności przejść do szaleństwa i kompletnej agresji.
- Kiedy obejrzałem "Wszystko, co kocham", wiedziałem, że te role są zupełnie nieporównywalne. W filmie Borcucha Mateusz zagrał bohatera, który jest przyjazny, atrakcyjny dla widza. W moim filmie jest mroczny, wręcz odpychający. Dla aktora nie ma lepszej sytuacji niż zagrać dwie tak skrajnie różne postacie. Mimowolnie się do tego przyczyniłem. Myślę, że on ma w sobie ogromny potencjał. Sprostał obu rolom, teraz otwierają się przed nim nowe wyzwania.
Młodszego brata zagrał Filip Garbacz, który miał zaledwie 15 lat w czasie realizacji filmu. Jak przedstawiłeś mu to - dosyć drastyczne - aktorskie zadanie?
- Od samego początku była z nami psycholog, która czuwała nad Filipem. Starałem się nie wprowadzać go w jądro zła. Wolałem go przeprowadzić przez te sceny czysto zewnętrznie, nie opowiadając szczegółów zbrodni. Dzieci, nawet jeśli uczestniczą w zbrodni, nie są do końca świadome tego, co się dzieje. Nie ma w nich tej traumy, która odzywa się dopiero później. Dlatego w filmie Filip przeżywa tak naprawdę nie zbrodnię, a stratę mamy. Tak jakby nie on był przyczyną tej straty?
- Bardzo mi zależało, żeby dzieci były chronione, żeby nie spotykały się z tą złą energią. Myślę, że to się udało. Muszę przyznać, że Filip jest bardzo dojrzały i ma doskonałe poczucie oddzielenia rzeczywistości od tego, co jest kreowane. Jemu się te dwie rzeczy po prostu nie nakładają. Po moim filmie dostał ciekawą propozycję. Wszyscy go namawiali, żeby wyjechał na zdjęcia do Izraela, a on odpowiedział: Nie! Mam już kupione wędki, jadę z kumplami pod namiot!
Jak wyglądały relacje między chłopcami na planie?
- Czułem, że Mateusz opiekował się od strony aktorskiej Filipem. Przywoził z Krakowa podręczniki, uczył go. Obaj są zupełnie inni. Filip to ekranowe zwierzę, ma instynkt. Mateusz pracuje impulsami, zrywami, wciela się w postać organicznie. Często na planie musiał chwilę być sam, aby wyzwolić w sobie odpowiednią emocję. My czekaliśmy. Kiedy był gotów, dawał znak.
Twoja historia zaczyna się od końca i toczy się do tyłu. Dlaczego zdecydowałeś się na taką narrację?
- W moim odczuciu, cały czas stosowałem się do zasady Hitchcocka - najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Tutaj trzęsieniem ziemi jest scena aresztowania. Finał dany na samym początku zostaje rozszyty, rozdzielony na dwie części. Połowę widzimy na początku, drugą część zobaczymy na końcu, tak, aby napięcie nie zostało wytracone.
- Nazywam to anty-kryminałem. W kryminale wszystko zaczyna się od dochodzenia: kogo zabito? kto zabił? finałem jest aresztowanie. Tutaj aresztowanie jest punktem wyjścia - dzięki temu stawiamy zupełnie inne pytania. Jak do tego doszło? W którym momencie pojawiło się zło? Tutaj widz staje się śledczym, który na koniec sam dokona rozliczenia.
Dla kogo zrobiłeś ten film?
- Ten film może być odbierany na poziomie sensacyjnym bardzo szeroko. Kiedy wydarzy się w okolicy jakaś dziwna zbrodnia, ludzie w metrze zaglądają sobie przez ramię, żeby przeczytać o tym, co się tak naprawdę stało. Wyszedłem od tematu wręcz brukowego, takiego, jaki może znaleźć się na pierwszej stronie każdej brukowej gazety z kolorowym makabrycznym obrazkiem. Potem próbowałem znaleźć w nim coś, nad czym nawet filozof by się pochylił.