"Martwy krzyk": CARISMA
"Martwy krzyk", czyli kolejne "Blair Witch Project"
Zrealizowany w 2005 roku horror "Martwy krzyk" to kolejna po słynnym "Blair Witch Project" propozycja amerykańskiego kina niezależnego, łącząca tradycję amatorskiego filmu wideo z konwencją filmowego horroru. Ci więc, którzy podczas projekcji filmu o leśnej wyprawie trójki młodych ludzi ze stanu Maryland w poszukiwaniu legendy o wiedźmie Blair czuli przechodzące im po plecach ciarki, nie powinni się zawieść atrakcjami, które czekają ich podczas seansu "Martwego krzyku".
Fabuła filmu - podobnie jak w przypadku "Blair Witch Project" - nie jest zbyt skomplikowana. Oto grupka studentów, których poznajemy na seminarium z psychologii, postanawia pomóc swemu profesorowi w eksperymencie dotyczącym funkcjonowania ludzkiego mózgu. W tym celu profesor zaprasza całą grupę do swojej posiadłości z lasach stanu Michigan. Nie trzeba dodawać, że domek profesora stoi w zupełnym odosobnieniu, a po przyjeździe studentów zaczynają dziać się tam zupełnie niesamowite i mrożące krew w żyłach historie.
O ile jednak w "Blair Witch Project" przyczyna niepokoju i lęku studentów pozostaje bezosobowa - nie wiemy bowiem kto lub co straszy wędrujących po lesie młodych ludzi - o tyle w przypadku "Martwego krzyku" mamy do czynienia z mniej subtelnym zabiegiem. Już pierwsza, otwierająca film i zapowiadająca kolejne wydarzenia scena nie pozostawia złudzeń, że studenci zostaną wyrżnięci w pień przez mężczyznę w zimowej kurtce z narzuconym na głowę kapturem. Nie to jest jednak istotne kim jest ów zabójca - widz od razu domyśli się, że chodzi o perwersyjnego profesora - lecz kolejne przemyślne i nie pozbawione sadyzmu sposoby, przy pomocy których uśmierca swoje ofiary.
W repertuarze jego makabrycznych operacji znajdziemy m.in. uduszenie poprzez założenie na głowę foliowego worka, utopienie w wannie, odcięcie głowy, złamanie karku, i - najsprytniejsze - wykłucie oka drucikiem przez dziurkę od klucza.
Zakapturzony mężczyzna powoli uśmierca kolejnych przyjaciół i kiedy ostaje się już tylko jedna, będąca u kresu sił studentka - historia przedstawiona w "Martwym krzyku" odsłania nam swoje drugie, trochę ironiczne dno. Być może - tak jak studenci zgodzili się wziąć udział w badaniach swego profesora - także niektórzy z widzów poczują, że reżyserzy filmu przeprowadzają na nich tylko psychologiczny eksperyment.
Za realizacją "Martwego krzyku" stoją dwaj panowie: Matt Cantu i Lance Kawas. Nawet zagorzałemu miłośnikowi festiwalu amerykańskiego kina niezależnego Sundance nazwiska te nie mówią zbyt wiele. Trzeba jednaki nadmienić, że o ile Kawas to zupełny debiutant, o tyle Cantu ma już spore doświadczenie i to w wielu dziedzianch filmowego rzemiosła. Był m.in. elektrykiem przy realizacji "8 mili", pracował także przy kilku mniejszych produkcjach jako scenograf, operator kamery, dźwiękowiec oraz aktor (zagrał w filmie pod sugestywnym tytułem "Mutant Swinger from Mars"). I o ile można utyskiwać na fabularną stronę "Martwego krzyku", to trzeba przyznać, że jeśli chodzi o efekty specjalne i budowanie napięcia przy pomocy muzyki, to film duetu Cantu/Kawas pokazuje, że wcale nie trzeba milionów dolarów, by osiągnąć satysfakcjonujące, a przede wszystkim zaskakujące miłośników filmowego horroru efekty.
Przy okazji projekcja "Martwego krzyku" skłania do refleksji nad mechanizmami budowania nastroju grozy. I wcale nie trzeba czytać książki Stephena Kinga "Danse macabre", by upewnić się, że umiejętne przestraszenie widza jest o niebo trudniejsze, niż jego nieświadome rozśmieszenie.
Oprac.Redakcja.film.interia.pl