"Mama": REŻYSER O WARSTWIE WIZUALNEJ
"Mama" wydaje się filmem ponurym, z którego emanuje jednak blask i ciepło. To publiczność musi sama rozstrzygnąć, jak chce go postrzegać. Zależało nam przede wszystkim na tym, żeby nie sugerować widzom, co mają myśleć ani co mają czuć. Skąpanie filmu w szarościach i mgle było działaniem oczywistym. Marzyłem o znalezieniu dla "Die" i Steve'a radosnego miejsca do życia, gdzie wszystko stanie się możliwe.
Pamiętam, jak zarzekałem się sam przed sobą, że zrobię wszystko, żeby moi bohaterowie wyglądali i brzmieli tak, jak prawdziwi ludzie z przedmieść, na których sam dorastałem. Nie chciałem, żeby byli karykaturami moich sąsiadów, tylko nimi samymi. Operator był zobligowany do tego, żeby unikać oczywistych środków, przy pomocy których buduje się atmosferę przygnębienia. Zachody słońca i "magiczne godziny", w czasie których rozgrywa się wiele kluczowych dla filmu scen, miały być zasłonięte przez czerwień i żółć ostrego dziennego światła. To właśnie one miały nas oślepić niczym anielskie race.
Kluczowe było dla mnie to, aby z "Mamy" na każdy możliwy sposób promieniowała odwaga i przyjaźń. Nie widzę bowiem sensu w kręceniu opowieści o przegranych ani oglądaniu takich historii. Nie znaczy to, oczywiście, że mam pogardliwy stosunek do nich. Wręcz przeciwnie! Po prostu mam awersję do artystycznych prób portretowania ludzi przez ich porażki.
Człowiek nie powinien być definiowany przez trudności i metki, tylko przez uczucia i marzenia. Dlatego właśnie chciałem nakręcić film o zwycięzcach. Mam nadzieję, że udało mi się to osiągnąć.