Reklama

"Mała Wielka Miłość": Reżyser o filmie

- MAŁA WIELKA MIŁOŚĆ to komedia romantyczna. I muszą obowiązywać wszystkie zasady tego gatunku.

To historia miłości bogatego, robiącego karierę Amerykanina z Kalifornii i młodej dziewczyny z Warszawy. Pochodzą z zupełnie różnych światów. Z tej konfrontacji wychodzi zwycięsko tradycja europejska. Różnice charakterów, życiowa ideologia bohaterów, ich podejście do miłości i rodziny, stosunek do kultury, odmienne przyzwyczajenia - powodują powstawanie wielu zabawnych i nieoczekiwanych sytuacji. Różnice generują humor sytuacyjny, ukazują również zderzenie dwóch światów. Wygrywają nie pieniądze, spryt życiowy i bezwzględność, ale kultura i swego rodzaju naiwność.

Reklama

Humor jest bardzo istotną warstwą filmu - wynika głównie z różnicy kultur i różnic charakterów. To najprawdziwsza międzykontynentalna komedia o miłości. Amerykanin próbujący ułożyć sobie życie w Warszawie, co krok napotyka niezrozumiałe i nowe dla niego sytuacje. Rodzi się humor sytuacyjny, dialogowy i czasami wręcz slap-stickowy. Niewątpliwym atutem w budowaniu humoru są postaci drugoplanowe: Steven - przyjaciel głównego bohatera i Marcel - przyjaciel, anioł stróż Joanny.

Film wyraźnie mówi o tym, że miłość nie zna granic i przezwycięża wszelkie bariery i podziały. Para bohaterów pochodzących z innych światów potrafi przełamać dzielące ich różnice, by być ze sobą. Bohaterowie zaczynają rozumieć, że: "(...) kochać i tracić, pragnąć i żałować; Padać boleśnie i znów się podnosić; Krzyczeć tęsknocie "precz" i błagać "prowadź" - Oto jest życie: nic, a jakże dosyć..." (Leopold Staff). W zasadzie wszystkie moje filmy mówią o miłości i o zderzeniu kultur. Fascynuje mnie spotkanie dwóch światów, czasem krańcowo odmiennych - jak świat zakonnika i świat prostytutki w "Południu - północy", albo Amerykanina i Polki w MAŁEJ WIELKIEJ MIŁOŚCI. To ciekawe, że ludzie - wydawałoby się - tak odmienni potrafią znaleźć wspólny język, że taki kontakt potrafi oboje wzbogacić. Przyznaję, że ten film opowiada o mnie. Pracowałem w Londynie, kręciłem reklamy, świetnie zarabiałem i prowadziłem dość swobodne życie. I właśnie w Londynie poznałem Weronikę, która przyjechała tam na wakacje. Nasza znajomość tak się rozwinęła, że postanowiłem wrócić do Polski, a ona została moją żoną. Kiedy piszę scenariusze, staram się, by bohater był moim alter ego. Zakonnik z "Południa - północy" to też troszkę ja?

Większość swego dorosłego życia spędziłem za granicą, mieszkałem w Londynie, w Paryżu. Lubię Francję, Anglię i Amerykę - to świetne miejsca do pracy i życia. Wybrałem jednak Warszawę. Dlatego zależy mi na tym, aby jednym z bohaterów opowieści stała się Warszawa. Poznajemy ją, doceniamy, zaczynamy lubić wraz z głównym bohaterem. Widzimy ją inaczej, bo oczami człowieka, dla którego stolica Polski to zupełnie inny świat. Dzięki temu i widz zobaczy na nowo to, co wydaje mu się codzienne i banalne. Ian po przylocie na Okęcie widzi Warszawę ciemną, ponurą, z ciągle padającym deszczem. Miasto jawi się mu jako odpychające, złe i pozbawione wszelkiego uroku. Z czasem jednak Ian zaczyna poznawać Warszawę. Odkrywa urokliwe przedwojenne podwórka. Poznaje ciekawych i uczciwych ludzi i w końcu zakochuje się w Joannie. Miasto, które na początku wydawało mu się koszmarem, nagle zaczyna pokazywać swój urok. Sposób filmowania Warszawy, wybór lokalizacji i decyzje dotyczące czasu kręcenia mają pokazywać stopniową przemianę: Warszawa z brzydoty przemieni się w miasto tętniące pozytywnymi wibracjami, urokliwe i młode.

Jak się kręci filmy w Hollywood? Zupełnie tak samo jak w Polsce i w każdym innym miejscu. Nie uważam, że Hollywood to wspaniałe miejsce, gdzie powstają wyłącznie niezwykłe filmy. Ale praca tam ma swoje przyjemne strony, co częściowo udało nam się sprawdzić. To niezwykły poziom realizacyjny i ogromna łatwość produkcyjna. No i ludzie, którzy są uprzejmi i mają niezwykłe możliwości, choć czasem nie potrafią powstrzymać pragnienia wpływu na to, co się kręci. Ale to akurat nie dotyczyło naszego projektu.

Czy marzę, żeby robić filmy w Hollywood? Nie, to nie jest moje największe marzenie. Ale jeśli uznam, że służyłoby to filmowi, oczywiście będę je tam kręcić. Według mnie nie ma czegoś takiego jak mit Hollywood. Kręcenie filmu tam i tu, w Polsce, jest związane dokładnie z tą samą walką i z tymi samymi problemami. Oczywiście czasami tam problemy są większe, bo w grę wchodzą większe pieniądze. Jeśli zna się dobrze angielski, jeśli się jest dobrym rzemieślnikiem i jeśli ma się w ręku dobry scenariusz, to znaleźć miejsce nawet w Hollywood nie jest trudno. Tyle że ludzi, którzy spełniają te trzy warunki, jest niewielu.

To, że aktorzy amerykańscy są drodzy i bez dużego budżetu nie można ich pozyskać do filmu, to kolejny mit. Wszystko zależy od właściwego podejścia: ci sami aktorzy, którzy podpisują milionowe kontrakty, potrafią zagrać za minimalne stawki, wyznaczone przez związek. Te stawki są wówczas nieco niższe niż dniówki polskich aktorów. Oczywiście to nie jest tak, że każdy, kto pojedzie do Hollywood, od razu pozyska Roberta Forstera, który dostał nominację do Oscara za "Jackie Brown". Trzeba go jakoś przekonać do projektu, zaintrygować - scenariuszem, informacją o obsadzie - by zgodził się zagrać za stawki związkowe. Tak właśnie przekonałem Fostera, choć nikt nie wierzył, że to się uda. Zagrał wprawdzie niewielką rolę, ale dla mnie było to niezwykłe spotkanie z człowiekiem skromnym, skupionym, zawsze przygotowanym, nienarzekającym na warunki. Przypadek sprawił, że zepsuła się klimatyzacja w jego przyczepie. Nikomu nie zawracał tym głowy. Ja sam dowiedziałem się o tym już po zdjęciach? Jestem przekonany, że tak samo zachowywałby się na planie, gdyby miał do zagrania rolę za milion dolarów.

Aktorów w Ameryce pozyskuje się na drodze castingów. To niezwykle trudne zadanie przy takim budżecie jak nasz. Trzeba wynająć casting directora, z którym będą chcieli rozmawiać agenci. A potem wytrzymać wiele sesji, wiele spotkań castingowych. To nieprawda, że w Ameryce czeka na swą szansę wielu bardzo utalentowanych aktorów. Na castingi przychodzą głównie ci nieutalentowani, których są tysiące. A na końcu okazuje się, że ci, których chciałoby się mieć w swoim filmie, albo nie mogą, albo nie chcą. Joshua Leonard? Cóż, należy do grupy tych wykonawców, którzy są zbyt znani, by chodzić na castingi. Z takimi aktorami trzeba się spotkać, wypić kawę, pogadać. Dobrze nam się rozmawiało i udało mi się go przekonać do roli Iana, który poznał dziewczynę z Warszawy. W pewnej chwili mówię, że musimy zrobić zdjęcia próbne, bo mi nikt w Warszawie nie uwierzy, że jest najlepszy do tej roli. I wtedy okazało się, że on nie ma już czasu, a ja następnego dnia lecę do Polski. Szczęśliwie udało się nam spotkać wieczorem u jego przyjaciół i nakręcić materiał. Rzeczywiście, okazał się najbardziej przekonujący. Choć praca na planie nie była prosta, bo Josh okazał się trudnym, wymagającym partnerem, wiem przecież, że najważniejszy dla wszystkich jest zadawalający efekt. W trakcie zdjęć nie musi być zawsze łatwo i przyjemnie.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Mała Wielka Miłość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy