Reklama

"Makrokosmos - Podniebny taniec": REALIZATORZY O FILMIE

Jacques Cluzaud - Reżyser

Wrzesień 1999, Stany Zjednoczone, nad rzeką Hudson. Pierwszy lot z ptakami. Bernikle kanadyjskie lecą za rozpędzonym sztucznym przodownikiem. Fruną kilka centymetrów od mojego nosa. Nie mogę się powstrzymać, by nie wyciągnąć ręki i nie dotknąć czubka skrzydła. To nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Czeka nas więcej takich lotów z innymi ptakami – od małych dzikich kaczek do pelikanów różowych, od papug do gęgaw; wsiądziemy do innych, szybszych pojazdów, którymi popłyniemy przez jeziora, rzeki, bagna, morza; będziemy mknąć samochodem z kamerą po drogach zachodnich stanów Ameryki i po plażach Senegalu, a przede wszystkim będziemy przecinać niebo siedząc na dziobie lekkiego samolociku ULM, cudownego latającego dywanu – będziemy jak ptaki wśród ptaków.

Reklama

We wrześniu 1999 roku pora babiego lata nie była zbyt udana: za mało deszczu, niektóre klony zbyt wcześnie gubiły liście, w palecie barw brakowało czerwieni.

Wrzesień 2000 – jesteśmy z powrotem, z nową grupą bernikli kanadyjskich i wielkim stadem gęsi śnieżnych, prawdziwych akrobatek, wirtuozek latania.

Tym razem babie lato jest cudowne, las płonie... ale wiatr jest zbyt silny, mgła nie podnosi się, zaczyna padać śnieg, śmigło naszego samolociku rzęzi ostatkiem sił. Trzeba je natychmiast naprawić, czekać cierpliwie, być gotowym codziennie, bez względu na warunki pogodowe... na tę jedną magiczną chwilę, kiedy światło, pogoda, nastrój ptaków, inspiracja pilota i kamerzysty – wszystko się zbiegnie i to będzie ten wyczekiwany moment, dla którego tu przyjechaliśmy.

Marzec 2000, Monument Valley, Arizona, kraj Johna Forda i Johna Wayne’a. Gęsi są spragnione, trudno o pożywienie: krzewy kolczaste, trochę wyschniętej trawy. Rozpędza je stado koni w pełnym galopie. Ptaki lecą dalej, kontynuują wędrówkę na daleką Północ. Dwie bernikle trzymane na fermie w stanie Utah chcą się do nich przyłączyć. Zza siatki odprowadzają wzrokiem oddalające się podróżniczki.

Ptaki niechętnie dają przed kamerą to, co wcześniej sobie wymyślisz... ale często dają o wiele więcej. Tak więc trzeba cierpliwości, spokoju i wytrwałości...

Michel Debats - Reżyser

Kościół z dachem porośniętym trawą, kilka nagrobków, kasztany na ziemi, parę drzew, z jednej strony morze, z drugiej mokre skały zamieszkane przez wrzaskliwe nawałniki, poza tym trochę pada – oto Likla Hof, małe miasteczko na południowo-wschodnim wybrzeżu Islandii. Tam go zobaczyłem na niskiej gałęzi poskręcanej wierzby: miał zamknięte oczy, był wyczerpany, właśnie przefrunął nad oceanem. Nazywał się gołąb grzywacz, czyli „columba palumba”.

Przyleciał z Wysp Féroë, z Szetlandów czy z północnego wybrzeża Anglii? Trudno zgadnąć – ptaki są skryte. Wokół drzewa stało kilka osób i oglądało przybysza. Dowiedziałem się wtedy, że od pięciu czy sześciu lat przylatuje pod koniec lipca, sam, czasem za nim przylatuje inny i wtedy wiją gniazdo. We wrześniu znikają. Taką historię opowiadali ludzie. Islandzki ornitolog, który był z nami, powiedział, że ten ptak w żadnym razie nie powinien był się znaleźć w kraju tak nieodpowiednim dla jego gatunku – wędrówka jego towarzyszy kończy się o wiele dalej na południe, w środkowej Anglii, w Niemczech albo w Polsce. Stałem o kilka centymetrów od niego, a on lekko drżał na tej swojej gałęzi, wciąż z zamkniętymi oczami, na dziobie miał niewielką zieloną plamkę, biała szyja była trochę przybrudzona, u prawej łapki brakowało jednego paznokcia. Co roku przylatują na Islandię wspaniali wędrowcy: rybitwy, bernikle, białorzytki, siewki i inni długodystansowi wędrowcy, niezmordowani lotnicy, niosący swój śpiew gdzieś tam, gdzie przemawia tylko wiatr, a ja stałem koło tego lekko przybrudzonego gołębia, który właśnie przefrunął cały ocean. Za dwa dni, kiedy zbierze siły, poleci ponad wulkanami, nad lodowcami, wodospadami, stepami, pustyniami, a kiedy wszystko to zobaczy, będzie już wrzesień i wtedy znowu odfrunie, bo podróżowanie to jego zawód. Przefrunie nad chmurami, nad oceanem, nad wyspami, statkami – gdybyś był człowiekiem, grzywaczu, stałbyś się bohaterem. Leć daleko.

Chciałbym, żeby twój lot nie zaprowadził cię nigdy na spotkanie ołowianych kul, którymi zabito by cię, nic o tobie nie wiedząc, jak pospolitego gołębia.

Thierry Machado - Autor zdjęć

„Misja islandzka” była dla całej ekipy kulminacją wcześniejszej pracy. Od ponad roku trwała praca nad filmem, a wciąż nie mieliśmy zdjęć, dla których to wszystko robiliśmy. Każdego dnia odkrywaliśmy nowe trudności związane z tego rodzaju przedsięwzięciem. Każde ujęcie wymagało idealnej pogody i doskonałego porozumienia między pilotem i kamerzystą. Kiedy wyruszaliśmy na wyprawę przez Islandię, nie mieliśmy dużego doświadczenia. Jedynymi ujęciami, do których mogliśmy się odnieść, były te, które mieliśmy w głowach! Musieliśmy dopiero zrozumieć lot ptaka, pojąć, że naprawdę niewiele wiemy o tym, jak mogą z nami współpracować, ale byliśmy tak zdeterminowani, że nawet zła islandzka pogoda nas nie zniechęcała. W końcu nadszedł ten ranek, kiedy wiatr się uspokoił, samolociki i ptaki były gotowe i można było podjąć próbę przelotu nad lodowcem. Po wielu tygodniach upartej pracy byliśmy przygotowani, by wzbić się w powietrze. Start był idealny. Ponieważ przelot nad lodowcem jest niebezpieczny, postanowiliśmy poruszać się po jego obrzeżach. I wtedy – trzymałem kamerę na ramieniu – zdarzył się cud: ptaki leciały w sposób idealnie wyrównany, postanowiły z nami współpracować. Pod nami przesuwały się lodowe szczeliny: zapomnieliśmy o ostrożności, lecieliśmy na przełaj przez lodowiec. Po raz pierwszy spełniało się nasze marzenie, wszystko wydawało się proste, panowała idealna zgodność lotu, scenerii i pogody. Tego dnia też złapałem się na tym, że wydaje mi się, jakby moja kamera stała się ptakiem.

Z bagażem doświadczeń zdobytych w Islandii pojechaliśmy do Stanów, żeby sfilmować lot nad Manhattanem. W Liberty Park na wprost Manhattanu wszystko było gotowe do odbycia lotu. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to zapewne nasza jedyna szansa, żeby zrealizować zaplanowane ujęcie. Pogoda wcale nie była idealna, ale nie mogliśmy już czekać na jakiś lepszy dzień. Kiedy zobaczyłem w wizjerze, że gęsi formują klucz, a następnie Manhattan zaczął powoli wchodzić w pole kamery, ogarnęło mnie wzruszenie.

Pierwsze ujęcia były już nagrane – owszem, trzeba było je jeszcze poprawić, ale wiedziałem, że mam szczęście: byłem tu, a zdjęcia pojadą ze mną. To był piękny dzień. Nigdy nie zapomnę powrotu do Liberty Park i tej radości, z jaką mogliśmy ogłosić całej ekipie, że się udało.

Potem były kolejne sukcesy i porażki, ale te dwie pierwsze serie dni zdjęciowych będą miały dla mnie zawsze szczególne znaczenie.

Dominique Gentil - Autor zdjęć

Życzenie producentów, aby kręcić na taśmie 35 mm i żeby nie było żadnych trików, tylko naturalne ujęcia, stawiało przed nami wyjątkowe zadania jeśli chodzi o techniczną stronę pracy operatora. Nie byliśmy dobrze wyposażeni, bo istniejący sprzęt nie nadawał się do takiej pracy.

Wiele czasu zajęło nam przygotowanie odpowiednich kamer, dźwigów, wozów z kamerą, pływających platform do kręcenia na bagnach, na ziemi i w powietrzu. Zasadnicza część ujęć była kręcona w miejscach niewdzięcznych, wilgotnych, trudno dostępnych... Do ujęć lotu musieliśmy zbudować lekki samolocik, w którym kamerzysta był niemal zawieszony w przestrzeni przed pilotem i miał widoczność obejmującą 180˚, dzięki czemu mógł filmować wszystkie ptasie ewolucje. Aby zneutralizować efekty przelatywania przez dziury powietrzne i jazdy po wybojach na drogach w Afryce, stosowaliśmy dla naszych kamer specjalne systemy stabilizujące... Każdy gatunek ptaków wymagał specyficznego sposobu filmowania: kołowanie bocianów kręciliśmy z balonu, a pelikany – ze statku. W ciągu wielomiesięcznych zdjęć opanowaliśmy filmowanie lotu i przemieszczanie się po lądzie z wielką precyzją.

W filmie chodziło o filmowanie ptaków w takich krajobrazach, które odpowiadają ich wędrówce, pozwalają usytuować kolejne etapy przelotu, przemierzane krainy, a przy tym podstawy pracy były takie jak w każdym innym filmie, bo opieraliśmy się na scenariuszu, ale z drugiej strony musieliśmy się zawsze dostosowywać do naturalnych zachowań ptaków. Nie było ani jednego dnia zdjęciowego bez jakichś kłopotów. Wciąż trzeba było brać pod uwagę niezliczone parametry, jak klimat i pogoda w odniesieniu do lotu samolotem i lotu ptaków, czekanie na dobre światło, poprawki techniczne – to wszystko sprawiało, że często, będąc już bardzo blisko celu, musieliśmy całą pracę zaczynać od nowa, a tu zarywaliśmy noc albo wykańczała nas pogoda albo... wykańczające były ptaki, bo nie leciały tam, gdzie sobie zaplanowaliśmy...

Philippe Garguil - Autor zdjęć

Po trzech tygodniach „robinsonady” na Falklandach ekipa przenosi się do Peru... Kontrast jest ogromny – zarówno jeśli chodzi o klimat, jak i o pejzaż i o same ptaki!

Albatrosy i pingwiny były sympatycznymi towarzyszami pracy i przyzwyczailiśmy się do nich, ale musiały zostać na swoich surowych skalistych wysepkach smaganych wiatrem. Teraz pośród bujnej roślinności wilgotnego klimatu czekały na nas wielkie, kolorowe i... nieokrzesane ptaszyska!

Każdego ranka gromadzą się całymi setkami na gliniastych skałach daleko w wysokim biegu rzeki Tambopata. I opychają się gliną! Po poznanych na Falklandach petrelach olbrzymich żyjących na legowiskach z kamieni mieliśmy teraz przed sobą ptaki, które w samym sercu lasu pełnego owoców i nasion nie wpadły na nic lepszego jak jeść ziemię!

Tak więc na trzy tygodnie osiedliliśmy się na małym skrawku puszczy amazońskiej, gdzieś w Peru. Na szczycie skały, wśród drzew powstała 37-metrowa wieża: widok z niej był wspaniały, niepowtarzalny... Na tej platformie byliśmy naprawdę w miejscu niezwykłym: miało się wrażenie, że ptaki, widząc nas usytuowanych tak wysoko jak one, brały nas za swoich.

Innym miejscem znalezionym dla potrzeb filmu była mała wysepka na rzece, z której widzieliśmy przed sobą skałę papug. Dzień wcześniej i w nocy dużo padało i kiedy wylądowaliśmy na wysepce, zobaczyliśmy, że poziom wody pomału się podnosi. Wcześniej nie filmowaliśmy jeszcze z tego miejsca, a zbliżał się koniec zdjęć. W końcu, kiedy papugi przyleciały, woda sięgała nam do kolan i ciągle przybierała... Cały sprzęt leżał osobno na desce podpartej na dwóch siedzeniach. Ptaki były ciągle na skałach, więc nie mogliśmy wezwać pirogi... Woda zaczynała być naprawdę niebezpieczna. Ja wyciskałem z kamery ostatnie poty, mój asystent Christophe Pottier ładował kolejne taśmy, jakoś się trzymaliśmy na porozkładanych plecakach. Zacząłem zmieniać obiektyw. Siedząc na jeszcze suchych plecakach zakładałem drogocenny Angénieux 25-250 mm, kiedy rozległ się wielki plusk i zostałem oderwany od wizjera kamery... Christophe miał obie ręce w worku ciemniowym... a ja dosłownie nurkowałem na dno, żeby móc się odbić... nasz obiektyw ociekał błotnistą wodą, nie nadawał się już do filmowania...

Dwa dni później z rolkami i głowami pełnymi zdjęć załadowaliśmy się z całym sprzętem na pirogę, która zawiozła nas z powrotem do Puerto Maldonado, a tam czekał na nas samolot do Limy.

Laurent Charbonnier - Autor zdjęć

Luty 1999. Po zdjęciach w Camargue pod koniec 1998 roku jadę kręcić pierwszy raz w Japonii. Mam dwa zadania: sekwencja z dzikimi łabędziami we mgle i sekwencja z tańcem godowym żurawia japońskiego. Spędzamy tam 25 dni i codziennie filmujemy łabędzie od szóstej do dziewiątej, a potem żurawie do wieczora. Praca nie jest trudna, bo ptaki się nie płoszą, ale panuje taki ziąb, że kamera czasami odmawia posłuszeństwa, mimo że jest wyposażona w system ogrzewania. W produkcji proszono mnie o filmowanie żurawi w tańcu, ale tylko jak pada śnieg, i to najlepiej duże pomału lecące płatki...

Cztery tygodnie później jadę do Stanów na pięć tygodni zdjęć. Tym razem chodzi o przelot żurawi kanadyjskich nad Nebraską, potem taniec godowy jarząbka w Górach Skalistych, a na koniec gody perkoza w zachodniej Kalifornii.

To był początek trwających w sumie około trzech lat licznych sesji zdjęciowych na całym świecie...

Mathieu Simonet - Autor fotosów

Trzy lata szaleństwa, jakim było latanie między kontynentami w towarzystwie ptaków. Cudowni towarzysze podróży i fantastyczne spotkania z tymi, o których miałem blade pojęcie, zanim nie zacząłem tej Odysei. Często zdarzało mi się w szczegółach obserwować niebo. Teraz lubię kontemplować tych szalonych wędrowców, którzy niebo zaludniają... Wybór sprzętu fotograficznego zależał od dwóch typów filmowania. W środowisku całkowicie dzikim używaliśmy teleobiektywów, dzięki czemu mogliśmy w sposób dyskretny robić zdjęcia nawet ptakom najbardziej płochliwym. Natomiast podczas sesji kręconych etapami obiektyw o krótkiej ogniskowej wystarczał do ujęć ptaków, z którymi jakoś już się znaliśmy. Mogliśmy działać niezależnie od kamery filmowej, więc nasze pomysły napotykały na mniej ograniczeń. Naszą główną ambicją było danie widzowi iluzji lotu pomiędzy tymi powietrznymi akrobatami – oderwanie się od ziemi i ukazanie kulis tej niezwykłej przygody.

Parę niepowtarzalnych wspomnień...

Jak razem z berniklami kanadyjskimi przefrunęliśmy tuż nad szczytami bliźniaczych wież w Nowym Jorku, a następnie wpadliśmy razem z ptakami w silne turbulencje spowodowane zasysaniem powietrza między budynkami. Potężny strach nie pozwolił mi pstryknąć najmniejszego zdjęcia. A tego dnia za sterami siedział pilot, który był jednym z pomysłodawców filmu: Bill Lishman, który jako pierwszy leciał naszym samolocikiem z gęśmi.

Cap-Tourmente w Québecu, gdzie dziesiątki tysięcy gęsi śnieżnych robi sobie przystanek w drodze powrotnej na Daleką Północ. Całymi godzinami czekaliśmy w pełnej gotowości na sygnał, który oznajmi nam, że za chwilę odfruną. Jak jeden mąż, zbite w wielką gromadę poderwały się do lotu tnąc powietrze tuż nad naszymi głowami, kierując się w stronę rzeki Świętego Wawrzyńca. Trudno zapomnieć taki widok: ogłuszająca armia, zapierało dech...

A niedawno w Azji, niedługo przed końcem całej tej historii, w scenerii rozległych pól ryżowych i skamieniałych złogów łabędzie poderwały się do lotu, tak długiego i dalekiego, że zrozumieliśmy, że obserwujemy na żywo dziki odlot. Wszystko się odwróciło. Staliśmy się widzami i zrozumieliśmy, że tak naprawdę przez cały czas taka była nasza rola... W takim stanie ducha kończyliśmy film. Trzy lata zdjęć i poruszających odkryć, które zawróciły nam w głowach... Żyjemy w sąsiedztwie nieznanego świata, w którym samotność, odwaga, wyczyn i wolność mają swoich wspaniałych mistrzów pośród ptaków - stworzeń, które fascynują nas od pokoleń... Na krótko staliśmy się ich towarzyszami. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie energia jednego człowieka, który ze swoich marzeń tworzy cudowne bajkowe widowiska – gdyby nie mój ojciec. Niech te obrazy pozwolą nam wznieść się na chwilę w pobliże Ludu Wędrowców...

Bruno Coulais - Kompozytor

Debusy mawiał, że do nauki kompozycji bardziej przydaje się kontemplowanie zachodów słońca, niż słuchanie symfonii Beethovena. A jednak, pomimo że od wielu miesięcy oddaję się marzeniom zrodzonym z obrazów „Makrokosmosu”, to wspaniałe widowisko skłania mnie raczej do niemej kontemplacji niż do pisania muzyki. Bo też jak wyrazić przy pomocy dwunastu dźwięków euforię pierwszego wzbicia się w powietrze, bezczelną swobodę lotu, wyczerpującą walkę, jaką jest każda wędrówka, szaloną fantazję natury?

Nie wiem, jak na to odpowiedzieć, mogę tylko zaproponować odpowiedzi subiektywne, może ryzykowne, ale szczere, moje własne. Przede wszystkim pomyślałem o głosie Roberta Wyatta, takim delikatnym i dziwnym, poruszającym – dzięki temu głosowi film przestaje byś dokumentem, wkracza w dziedzinę nadnaturalną. Podobnie jest z głosami dzieci, które przywodzą na myśl baśnie, cudowne światy...

Do końcowych napisów wymyśliłem sobie Nicka Cave’a, z jego przejmującym sposobem śpiewania i niepowtarzalnymi tekstami. Pomyślałem o głosach zespołu A Filetta, przepełnionych emocjami, wykorzystujących grę oddechem, trochę jak u Inuitów. O Kwartecie Bulgarka z jego absolutnie doskonałą wirtuozerią. O basach śpiewaków prawosławnych, które tak brzmią, że ma się wrażenie, że zacznie drżeć ziemia. I pomyślałem o wszystkim, z czego rodzi się muzyka... od orkiestry po zabawki dla dzieci, poprzez kwintety smyczkowe i dęte - chciałem stworzyć muzykę naturalniejszą, taką, która stopi się ze ścieżką dźwiękową. Pomyślałem o rytmach uderzeń skrzydeł i śpiewu ptaków, które zmieszają się z brzmieniem orkiestry. Dla mnie muzyka w filmie nie ma żadnego sensu, chyba że (jeśli jest naprawdę dobra) wibruje naturalnie jak światło, niosąc w sobie coś z tego tajemniczego świata, którego nie widać na taśmie, i jeśli po prostu nas wzrusza.

Próbowałem przyjąć dźwiękowy „punkt widzenia” ptaka – unikając w miarę możliwości wszelkiej ilustracyjności czy psychologii, bo, kiedy wydaje nam się, że oglądamy ptaki, tak naprawdę to one na nas patrzą, jak jacyś wyjątkowi obserwatorzy, którym dana jest możliwość kontemplowania piękna krain, nad którymi przefruwają, i szaleństwa ludzi.

Philippe Barbeau - Inżynier dźwięku

Ścieżka dźwiękowa filmu jest bardzo złożona. Oprócz muzyki specjalnie skomponowanej są też rozmaite dźwięki nagrane podczas kręcenia zdjęć w terenie i odgrywające w filmie ważną rolę. Bo też odgłosy ptaków, które widzimy na ekranie, dźwięki oddające charakter różnych środowisk, w których ptaki przebywają, odgłosy żywiołów – morza, wiatru, deszczu, burzy itd., są odpowiednikiem dialogów między aktorami w filmie fabularnym. Wykorzystane w postaci, w jakiej zostały nagrane w czasie zdjęć, albo też poddane obróbce elektroakustycznej, w pełni uczestniczą w budowaniu zaplanowanej narracji.

Dzięki doświadczeniu zdobytemu w pracy nad filmem „Mikrokosmos”, wybrałem sprzęt do pracy w terenie w ten sposób, żeby był lekki, energooszczędny i solidny, a przede wszystkim, żeby spełniał najwyższe wymogi techniczne. Na przykład niewielki magnetofon szwajcarski, Stelladat II, który jako jedyny może służyć zarówno do nagrywania cyfrowego na czterech ścieżkach, jak i w standardzie DAT. Albo mikrofony elektrostatyczne Schoeps, podobne do tych, których używa się do nagrywania muzyki akustycznej. Przez cały dzień (albo całą noc) ekipa operatorska i ekipa dźwiękowców pracują zupełnie niezależnie, dlatego między kierownikami musi panować ścisła współpraca w celu wymiany informacji o zarejestrowanych zdjęciach i dźwiękach, o zachowaniu zwierząt itp. Ale brak równoczesności nagrywania obrazu i dźwięku bardzo komplikuje pracę w postprodukcji, kiedy i tak pojawiają się kłopoty ze zidentyfikowaniem nagranych odgłosów ptaków. Ja jestem łącznikiem między inżynierami nagrywającymi dźwięk na żywo a ekipą montażystów dźwięku. Taka sytuacja jest niezwykle rzadka w filmie konwencjonalnym i stanowi jeszcze jedną cechę specyficzną pracy przy tym wyjątkowym projekcie.

Marie-Josèphe Yoyotte - Kierownik ekipy montażystów

Z Jacques’iem Perrin marzenia się spełniają. Czasem budzimy się z cudownego lotu... no cóż jednak nie jesteśmy stworzeni, by latać z taką łatwością jak ptaki. Nie ma w tym zresztą nic smutnego, bo ptaki nam towarzyszą. Słyszymy je, obserwujemy, możemy cieszyć się muzyką, poezją, malarstwem, rzeźbami czy biżuterią, dla których stały się inspiracją. Możemy nauczyć się je dostrzegać. Film „Ptaki wędrowne” dał mi to wszystko.

Dla kogoś, kto pracuje przy filmie, dostęp do tego, co idzie prosto z duszy reżysera, i poczucie, że rozumie się, co chce on wyrazić, jest czymś wspaniałym. Byłam świadkiem dojrzewania projektu, nadawania mu kształtu filmowego przez jeden rok, drugi, trzeci. W ciągu setek godzin kręcenia zdjęć.

I w końcu zadanie dla mnie: montaż. Ptaki żyją przed moimi oczyma: są dzielne, nieufne, zmęczone, czasem wyczerpane, mają ogromną potrzebę uczucia – wszystko to składa się na ich osobowość, pomimo że w tajemniczy sposób podlegają też działaniu praw natury, od których zależy ich przetrwanie. Są aktorami swoistej „powieści rozwojowej” osadzonej w przyrodzie, powieści, w której przemieszczamy się po całym świecie. Chciałabym, żeby widzom udzieliła się ta podszyta podziwem euforia, którą nadal odczuwam, po tych wszystkich godzinach pracy nad filmem.

Jean de Trégomain - Producent wykonawczy

Wrzesień 2001. Jedziemy pociągiem z Berlina nad Bałtyk, na światowy kongres na temat żurawi, w papierach natrafiam na starego maila z marca. Mowa w nim o najróżniejszych sprawach, które zaprzątają mnie w ciągu jednego dnia: o nadchodzącej sesji zdjęciowej w Wietnamie, o kwestiach związanych z transportem w Libii, o nadzwyczajnych opadach w Kenii i problemach, które mogą z tego wyniknąć przy kręceniu naszego filmu, o ewentualnym powrocie na Malwiny, żeby nakręcić jedno ujęcie konieczne do zmontowania całości, o zdjęciach na Rodanie, które zakończyły się bardzo dobrze, bo było cudowne światło, o poszukiwaniu specjalnych rozwiązań technicznych, by można było kręcić w Gujanie ponad koronami drzew, o tym, że wiosna przyszła we Francji za wcześnie i trzeba śpieszyć się ze zdjęciami, które wymagają gałęzi bez liści... To daje wyobrażenie o napięciu, jakie towarzyszyło zdjęciom i było przez te trzy lata coraz większe. Ponad 200 razy ekipa złożona, w zależności od rodzaju zadania, z 3 do 25 osób wyruszała w teren. Za każdym razem wymagało to oceny, ile osób będzie potrzebnych i jaki sprzęt. Trzeba było przeanalizować i rozwiązać problemy organizacyjne za każdym razem odmienne, bo ptaki mają tę właściwość, że wolą żyć w miejscach, które bardzo często są możliwie najdalsze od ludzkich siedzib. Jeszcze częściej zbieraliśmy się, żeby obejrzeć surowy materiał, z obawą „czy coś z tego będzie” i czy nakręcone ujęcia odpowiadają tym, które przewidywał story-board.

Przy tym filmie ekipy musiały być zawsze dyspozycyjne, na usługach ptaków, a centrala w Paryżu musiała dyżurować 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, nie mówiąc o różnicy czasu, bo przecież trzeba było pilotować pracę ekipy przebywającej w Azji (-6) albo w Stanach Zjednoczonych (+8).

Żeby móc towarzyszyć ptakom w locie, żeby być jak najbliżej ich codziennego życia, musieliśmy opracować specjalne sposoby działania, wykorzystać doświadczenie i wiedzę różnych operatorów, którzy po raz pierwszy pracowali przy takim przedsięwzięciu i wspólnie z innymi, a chodziło o wypróbowywanie różnych środków technicznych bez żadnej gwarancji powodzenia, więc trzeba było mieć nadzieję i być upartym.

W sumie 450 członków ekipy: każdy na dłużej lub krócej, pod wszelkimi szerokościami geograficznymi, w różnych warunkach klimatycznych, każdy z innym bagażem doświadczeń, z odmiennymi priorytetami i przekonaniami, ale wszyscy połączeni magią pracy przy tym jedynym w swoim rodzaju filmie, magią życia wśród ptaków...

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Makrokosmos - Podniebny taniec
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy