"Madeinusa": ŚWIAT FILMU
Mieszkańców Peru można podzielić na społeczności Costy, czyli wybrzeża, Sierry - gór i Selvy - lasów tropikalnych. Peruwiański organizm społeczny jest w skali światowej dosyć unikalny. Sierrę i Selvę zamieszkują Indianie najróżniejszych, radykalnie odmiennych plemion, Costę - biali potomkowie Europejczyków. Kulturowe różnice między nimi są wyraźnie zarysowane. Państwo peruwiańskie próbuje tę sytuację zrównoważyć, popularyzuje hasło unifikacji, wedle którego wszyscy mieszkańcy Peru powinni czuć się Peruwiańczykami. Zasada ta jednak jest sprzeczna z ideą indiańskości, Indianie za prawdziwych ludzi uznają tylko sobie podobnych, inni to obcy. Biała ludność Costy również nie przejawia zainteresowania społecznościami indiańskimi, są dla niej obce i niezrozumiałe, co więcej - z nimi właśnie stereotypowo ich kraj jest kojarzony, a jego różnorodność przez stereotyp pomijana. Artyści peruwiańscy Costy to zwykle dobrze wykształceni biali, swoją twórczością celowo odcinają się od etnicznego etosu. Wyjątkiem są ci, którzy pochodzą z interioru i asymilują się na wybrzeżu, albo emigranci, z dystansu, z pozycji określonej wrażliwości i wyalienowania doceniający fenomen miejsca, z którego pochodzą. Do tych ostatnich należy Claudia Llosa.
Bywa, że peruwiańska ludność jednak się spotyka. Biali jeżdżą w głąb kraju w poszukiwaniu czegoś źródłowego, co ich wciąż globalizująca się kultura zatraciła. Indianie, zachowując swoje status quo, uczą się istnienia w świecie, zbudowanym na kontraście, czerpiąc ze swojej atrakcyjnej inności merkantylne korzyści. Debiut Claudii Llosy opowiada o takim spotkaniu obcych sobie kultur, choć wydaje się ono przypadkowe. Jednak "Madeinusa" została tak skonstruowana, że jedną ze stron, która staje wobec możliwości wejścia w dialog z Innym, jest nie tyle zagubiony w interiorze gringo, ile sama reżyserka, a zaraz za nią my sami, próbujący zrozumieć jej intencje.
Na obce kultury możemy patrzeć z dwóch perspektyw, zastanawiając się, jakie są same w sobie i jakie są dla nas. Nasze poznanie z punktu widzenia intelektualnej tradycji zachodniej cywilizacji jest często dyskursywne, żeby nie powiedzieć muzealne - zbieramy, selekcjonujemy, przyglądamy się jakby przez szybę, opisujemy. Nasza kultura jest nastawiona na poznawanie, chce poznawać inne, czerpać z nich, zachować je w czasie. Ale robi to zwykle z pozycji własnego świata, który w tym procesie pozostaje nienaruszony. Dopiero, gdy naruszymy nasz świat, rozpoczyna się nie poznawanie, a bycie. Zastanawiam się czy Claudia Llosa weszła w świat Indian Keczua, naruszając swój własny. Czy powinniśmy wierzyć zakończeniu tej fikcyjnej historii, która dowodzi, że przejście między światami jest niemożliwe? Czy też powinniśmy zinterpretować jej film w taki sposób - być może przejście nie jest możliwe, ale dialog może polegać również na trwaniu, byciu obok siebie.
Film Claudii Llosy przenosi nas w niemal pocztówkową scenerię peruwiańskiej wioski, położonej w głębi interioru, u podnóża gór, w której zatrzymuje się w oczekiwaniu na transport gringo, mieszkaniec Limy, współczesny uciekinier z miejskiej cywilizacji. Trafia w sam środek stereotypu, mówiącego o tym, że Peru to Andy, indiańscy potomkowie kultury Inków, magiczne obrzędy. Ogląda otaczający świat okiem Obcego, który co prawda spełni w tej historii rolę katalizatora, ale z racji swojej ułomności do końca pozostanie bierny. Ułomność gringo polega nie tyle na jego niewiedzy, nieznajomości lokalnych zwyczajów, ile na braku zdolności do uruchomienia w sobie - charakterystycznej dla społeczności pierwotnych i tradycyjnych - umysłowości magicznej. W wiosce rozpoczyna się właśnie poprzedzająca Wielkanoc fiesta, trwający dwa dni i dwie noce "święty czas". Llosa w widowiskowy sposób pokazuje serię rytuałów, w których jak w wielobarwnej tkaninie nakładają się na siebie symbolizmy: archaiczny, chrześcijański i współczesny, pop-kulturowy. Z jednej strony zjawisko to jest wyrazem burzliwej historii regionu, z drugiej - pełnej i naturalnej łączności z minionym i wiecznym, której zachodni zlaicyzowany świat intelektu został pozbawiony. Nowe sensy nie przesłaniają tu starych. Nieraz tworzy to na ekranie zabawne sytuacje - na placu przed kościołem stanie zegar, odmierzający święty czas: wewnątrz ułożonej przez kobiety mandali usiądzie starzec, który patrząc w niebo będzie ręcznie zmieniał namalowane na kartonie cyfry jak w elektronicznym zegarku.
W wyjętym z mitologii, powtarzającym się cyklicznie, różnym jakościowo od czasu świeckiego czasie świętym mieszkańcy wioski zasłaniają oczy figurze Chrystusa. Gest ten nie ma na celu unieważnienia mocy religii chrześcijańskiej. Wieśniacy naiwnie tłumaczą, że dzięki niemu mogą robić rzeczy zwykle zabronione, bo Bóg tego nie widzi. W rzeczywistości jest znakiem poszerzenia wiązki znaczeń, przypisywanych każdemu działaniu, słowu czy rzeczy, której dotknie święty czas, zerwania z dosłownością. Claudia Llosa wykorzystuje tę zasadę, konstruując fabułę "Madeinusy". Zwyczajnym z pozoru sytuacjom nadaje wieloznaczność archetypu. Przypomina, że życie w wymiarze sacrum jest złożone, mimo że jego uczestnikami są peruwiańscy wieśniacy. Mieszkaniec Limy staje się wobec tego nie konkretnym człowiekiem, ale Obcym - reprezentującym wszystkich obcych na Ziemi, wrogów, złe siły i demony. Dlatego sprawujący władzę w wiosce burmistrz zamknie go w komórce w obawie o jego życie.
Główną bohaterką filmu Llosy jest jedna z córek burmistrza - nastoletnia Madeinusa. Jej imię, które brzmi jak zwyczajowy zwrot "Made in USA", stanowi przykład nadawania innych znaczeń nieistotnym, oczywistym słowom, czy gestom. Madeinusa w świątecznym konkursie piękności zdobędzie tytuł najpiękniejszej Matki Boskiej, przywilej noszenia jej niezwykłych szat, wcielenia się w jej rolę w procesji. To ona ma w świętym czasie przejść inicjację seksualną w ramionach swojego ojca. Tylko ojciec może otworzyć przed dziewczyną bramy hierofanii, jaką zawsze i wszędzie poza kulturą współczesną była seksualność. Dla umysłowości magicznej jedynie mit jest realny i prawdziwy. Sytuacja człowieka, jego "tu i teraz" w świetle rytmów kosmicznych to nic nie znaczący moment, który ustępuje sytuacji ostatecznej, mit przypomina ją i uosabia. Jednak Claudia Llosa nie opowiada w swoim filmie mitycznej baśni, nie zamienia wody w wino. Mimo, że zachwyca cudownymi kadrami, obfitością materii, nie pozwala nam ulec świętej chwili. Przyjmując punkt widzenia Obcego, stąpa po krawędzi światów. Pokazuje rzeczywisty rodzinny dramat, który ma moc Obrazu. Sprowadzenie go do jednego poziomu interpretacji nie tyle go zniekształci, co unicestwi.
Agnieszka Szefel