"Lincz": WYWIAD Z REŻYSEREM - KRZYSZTOFEM ŁUKASZEWICZEM
Lincz we Włodowie to jedna z tych głośnych spraw, na których temat każdy ma swoje zdanie, choć mało kto wnika, co było jej przyczyną. Pański film przypomina głośny "Dług" Krzysztofa Krauzego - w obu chodzi o konsekwencje przekroczenia granic obrony koniecznej.
- Jeżeli "Dług" był inspiracją, to przede wszystkim w sposobie budowania bohatera negatywnego, jakim jest Zaranek w wykonaniu Wiesława Komasy. Widząc Andrzeja Chyrę jako Gerarda, który domaga się spłaty fikcyjnego długu, widzowi dość łatwo przychodziło identyfikować się przeciw niemu. To są te skrajne emocje, które, wywołane w widzu sprawiają, że film się zapamiętuje. Tu ciekawostka - podczas pokazu na festiwalu w Kijowie, podczas sceny linczowania Zaranka, widzowie ukraińscy bili brawo.
Oba filmy, "Lincz" i "Dług", mówią o słabości państwa, które nie potrafi zapewnić obywatelowi właściwej ochrony. Wydaje mi się jednak, że Krzysztof Krauze dążył na nakreślenia metafory, pan natomiast dąży do dokumentalnego wręcz zapisu rzeczywistości.
- Na pewno ważne było wierne odtworzenie okoliczności, poprzedzających lincz we Włodowie, po to aby potraktować temat w sposób uczciwy. Dlatego rozmawiałem z uczestnikami zdarzeń, a także wertowałem akta sprawy. Punktem wyjścia była rekonstrukcja zdarzeń, ale w trakcie pisania scenariusza dostrzegłem inne kluczowe okoliczności. Lincz we Włodowie obnaża bowiem wstydliwe zjawisko, charakterystyczne nie tylko dla naszego społeczeństwa. Chodzi o sytuację, kiedy człowiek ze wsi zwraca się do nas, ludzi z miasta, z prośbą o pomoc. Niby jesteśmy gotowi go wysłuchać, ale nie mamy do tego dość cierpliwości, drażni nas jego ubiór, zapach, czasem odór alkoholu. Do tego ludzie ze wsi wydają się nam niedouczeni, niedzisiejsi, nieobyci.
- I szybko się od nich uwalniamy, otwierając okno, by po nich, w przenośni "wywietrzyć".
W tym grzechu zaniechania mieszkańców miast wobec wsi widzę przyzwolenie na zachodzące tam patologie. Ludzie ze wsi nie chcą zgłosić na policji czy w opiece społecznej, że sąsiad molestuje swoje dziecko, bo boją się, że nikt im nie uwierzy.
- A barierę komunikacyjną pogłębia dodatkowo respekt do urzędu, instytucji państwowej - dla wsi to środowisko znacznie bardziej obce niż dla ludzi z miasta.
I to zjawisko, ukazane w "Linczu" wypada uznać za nadrzędne. Kiedy poszkodowany w bójce mężczyzna zgłasza się na policję, zamiast go wysłuchać, dyżurny każe mu wypełnić plik papierów, kiedy bohaterka zgłasza się do lekarza z prośbą o obdukcję, ten zbywa ją, bo czuje od niej alkohol. Nie zakłada, że napiła się, aby odreagować stres po napadzie recydywisty. O tym opowiada "Lincz".
Lincz we Włodowie i jego konsekwencje był swego czasu gorącym tematem medialnym, dziś jednak trudno znaleźć materiał, który uporządkowałby wszystkie aspekty tej sprawy. Dopiero pański film uzmysławia grozę tamtej sytuacji.
- Dzięki kreacji Wiesława Komasy udało się nam spersonifikować zło.
To autentycznie wybitna kreacja.
- Już w trakcie pisania scenariusza zakładałem, że to właśnie on zagra Zaranka. Szczęśliwie nie odmówił, ale i tak przygotowanie roli zabrało nam sporo czasu. To taka postać, której odtworzenie wymaga odcięcia się niemal od wszystkiego, co tkwi głęboko w aktorze jako człowieku. Sam Komasa miał zresztą obawy, czy potrafi wydobyć z siebie te pokłady bestialstwa "na zimno". Dlatego tak ważne było dla niego wsparcie ze strony partnerów, zwłaszcza pani Mirosławy Maludzińskiej, która zagrała jedną z jego ofiar. Ta scena wymagała dużej precyzji, budowy, spojrzenie po spojrzeniu, gest po geście...
Cały zespół aktorski zasługuje na wyrazy uznania...
- Najtrudniejsze było idealne odtworzenie bohaterów, należących do świata wsi. Aktorzy zazwyczaj mieszkają w wielkich miastach i najczęściej grywają w serialach bohaterów z wielkich miast. Trzeba było ich szczególnie przygotować do zmiany emploi.
- Chodziło o to, by zaczęli mówić nie do końca czystą polszczyzną, łamiąc intonację i szyk zdania, by w ten sposób zbliżyli się do postaci żywcem wyjętych z prowincji. Zastanawialiśmy się z Wiesławem Komasą, wykładowcą sztuki aktorskiej, co zrobić, żeby to wszystko zabrzmiało bardziej po "wiejsku". Próbowaliśmy przez chwilę nawet gwary, ale to wypadało sztucznie. Aktor zaczął więc łamać akcent, szyk zdań, dołożył do głosu nieco chrypliwości i w końcu osiągnęliśmy pożądany efekt. Okazało się, że aby uzyskać wiarygodność, trzeba było sięgnąć po kilka technik raczej "antyaktorskich" niż scenicznych - nie recytować, ale mówić pod nosem, ustawiać się trochę bokiem, trochę tyłem, nie wprost, patrzeć w bok, unikać spojrzeń. A do wymowy i specyficznego akcentowania dochodził jeszcze sposób poruszania, co najbardziej widać w nerwowym, nieregularnym chodzie Izy Kuny, która genialnie łamała dialogi i tak już napisane jako "złamane", z przestawnym szykiem, arytmią interpunkcji...
"Lincz" jest poruszającą historią, naznaczoną specyfiką miejsca.
- Zależało mi, by nadać tej historii walor uniwersalny. Wiemy, jak wygląda polska wieś, zdecydowaliśmy się na zdjęcia na autentycznej mazurskiej wsi, we wnętrzach naturalnych, włożyliśmy wiele wysiłku, by usunąć ze świadomości aktorów wielkomiejskie nawyki.
Najważniejsze jednak, że ta historia mogła się wydarzyć praktycznie wszędzie. Bo cywilizacyjne zacofanie wsi to nie tylko polska specyfika. Dopóki prowincja będzie cywilizacyjnie odstawać od miasta, zostanie pozostawiona sama sobie z tymi patologiami. Do tego dochodzi kwestia braku edukacji, barier komunikacyjnych, nie tylko w sensie rzeczowym, ale też psychologicznym. Warto spojrzeć na prowincję z tego punktu widzenia. Ludzie ze wsi, pozostawieni sami sobie, będą podejmować zupełnie inne decyzje niż ludzie z miasta, bo ich postrzeganie rzeczywistości jest bardziej ambiwalentne. Nie ma miejsca na relatywizm, dobro jest dobrem, zło złem. I te decyzje, podejmowane w sytuacjach skrajnych mają często drastyczny wymiar. Niepojęty dla ludzi z wielkich miast.
- W podsumowaniu, "Lincz" traktuje o grzechu zaniechania. Zaniechania cywilizacyjnego obowiązku dbania miasta o wieś, co sprowadza się do faktycznego pozostawienia tej wsi samej sobie i przyzwolenia na patologie, jakie rodzą się na prowincji.