"Kill Bill: Volume 1": WRACA TARANTINO. WRACA DOBRE KINO
Od chwili, gdy Quentin Tarantino nakręcił jakiś film, minęło 6 lat. Jego ostatnie dzieło "Jackie Brown" (1997), nie miało w sobie dzikości i szorstkości debiutanckich "Wściekłych psów" (1992), nie było tak wywrotowe i drapieżne jak "Pulp Fiction" (1994), było jednak filmem znacznie dojrzalszym, i zarazem wielkim hołdem dla Pam Grier, królowej ‘blaxploitation films’ z lat 70-tych. Okazało się, że Tarantino nie gra na jednej tylko nucie.
Latem 2001 roku, Tarantino ukończył swój najnowszy scenariusz - "Kill Bill". Film to wielki powrót Tarantino w starym dobrym stylu.
Twórca napisał scenariusz specjalnie dla swej dobrej przyjaciółki Umy Thurman, czerpiąc inspirację z filmów gatunku ‘Exploitation’. Tym, którzy ich nie znają, podpowiadamy, że były to niskobudżetowe produkcje, zawierające w sobie (niemal wyłącznie) spory ładunek emocji i przemocy. Od lat 30-tych do 80-tych stanowiły ulubiony repertuar spelunowatych kin specjalizujących się w porno i przemocy, oraz podrzędnych kin typu drive-in.
Fani Tarantino wiedzą, że oprócz szeroko znanych wzorców filmowych (Howard Hawks, Brian DePalma, Martin Scorsese), na ich idola wpływ mają także mniej znani reżyserzy kultowych filmów klasy B, jak Lucio Fulci, Mario Bava, William Whitney czy Chang Che.
Jeśli "Pulp Fiction" było ukłonem w stronę francuskiego kina nowej fali, ‘Blaxploitation’ i spaghetti westernów, "Kill Bill" jest ukłonem w stronę kung fu, samurajów i włoskich filmów grozy.