Reklama

"Jasne błękitne okna": WYWIADY Z TWÓRCAMI

BOGUSŁAW LINDA

Zrobił Pan film z silnie zaznaczonym wątkiem kobiecym. Czy Jasne błękitne okna jest z Pana strony próbą odbicia się od wizerunku największego macho polskiego kina?

Muszę Panią zawieść. W Jasnych błękitnych oknach zaznaczony jest męski punkt widzenia. To jest mój punkt widzenia.

Lecz zrobił Pan film o dwóch kobietach

Niekoniecznie o dwóch kobietach. O dwóch dziewczynkach, dzieciach. Jako reżyser nie szukam filmu męskiego, kobiecego, kryminału, komedii, tylko szukam dobrego scenariusza. Czegoś, co pozwoli opowiedzieć swoją historię czy ogólnie coś z siebie. W tym materiale, w scenariuszu Jasnych błękitnych okien coś takiego zobaczyłem.

Reklama

Ale czyż to nie jest historia kobieca? Historia Beaty Kawki?

Jej może się tak zdawać. Ale historia została zmieniona, została jej odebrana. Trochę przeze mnie, trochę przez każdego widza, który będzie oglądał film. Ta historia, ta bajka miała też jakąś cząstkę, która była mnie osobiście bardzo bliska. Może z racji wspomnień z dzieciństwa, może z racji zapachów, które wyczuwałem w tym filmie. A może z racji typów ludzi, których starałem się przedstawić. Tak jak ich pamiętam.

Na jakim etapie zaangażował się Pan w ten projekt? Na etapie pomysłu, scenariusza czy w jeszcze innym punkcie?

To trudno powiedzieć. Parę lat temu dostałem od Beaty Kawki swego rodzaju nowelkę, która pretendowała do miana scenariusza, ale nim nie była. Powiedziałem, że tego się nie da zrobić. Mniej więcej po dwóch, trzech latach po związkach z innymi reżyserami to wróciło do mnie. Zobaczyłem pięć, sześć scen, które były bardzo przejmujące albo bardzo śmieszne, albo wręcz kompletnie inne, niż zwyczajowy sposób opowiadania w polskim filmie. To mnie w jakiś sposób poruszyło. Postanowiłem, że spróbuję z tych scen zrobić kluczowe rzeczy, z których potem wytworzy się historia. I o to walczyłem dość długo, około pół roku. Usunąłem rzeczy, które wydawały mi się trywialne, w złym smaku, przegadane czy wręcz serialowo-telewizyjne. Wszystko starałem się ułożyć pod te pięć, sześć scen, które mnie poruszyły.

Jaki miał Pan wpływ na obsadę filmu?

Jako reżyser mam wpływ na całość związaną z obsadą czy realizacją filmu. Gdybym nie miał wpływu na obsadę, to nie podjąłbym się takiej pracy. Mogę oczywiście dyskutować z producentem, bo być może niektórzy aktorzy są za drodzy. W tym wypadku dostałem propozycje obsady. Wydała mi się od początku intrygująca. Pomyślałem, że jest w tym przeznaczenie albo coś, co nam pomoże w tym filmie. Obie aktorki, które znałem wcześniej, były bardzo zbliżone w charakterach do postaci filmowych.

Powiedział Pan, że obawiał się związku obu aktorek z produkcjami serialowo-telewizyjnymi.

Obawiałem się tego bardzo. Na wstępie powiedziałem obu aktorkom, że nie będzie łatwo.

Że nie przyjmę do wiadomości ani gwiazdorstwa, ani grania na telewizyjną modłę. I muszę też powiedzieć, że nigdy w życiu nie pracowało mi się tak dobrze, jak właśnie z tymi dziewczynami. Na plan przychodziły pełne pokory, pełne chęci zrobienia czegoś fajnego.

Przystępując do pracy nie mógł Pan przewidzieć, że współpraca tak dobrze ułoży się. Tymczasem aktorzy drugiego planu, z racji swojego doświadczenia, mogli zdominować i przytłoczyć dwie fabularnie mało doświadczone aktorki. Nie bał się Pan tego?

Nie bałem się. Cała historia jest rozłożona w precyzyjny sposób. Te gwiazdy, które grają drugi plan, grają dopełnienie pierwszego planu. Grają moje wspomnienia. Grają rzeczy bardzo charakterystyczne - trochę komediowe, trochę tragiczne. Trochę na pograniczu groteski uznałem, że tylko takie osoby jak Trela, Celińska, Brylska, Dziędziel będą mogły dać prawdę tym ich charakterystycznym postaciom i pozwolą widzowi w nie uwierzyć.

W filmie bardzo istotną rolę do odegrania mają mają trzy dziewczynki. Jak ocenia Pan ich udział w Jasnych błękitnych oknach? Jak się reżyseruje tak młode osoby?

Czasami łatwiej niż trzy aktorki. To zależy od łatwości porozumiewania się. Choć nie ma na to metody. Czasami z aktorem trzeba przejść długie dyskusje, ponieważ jemu się wydaje, że jest bardziej doświadczony i więcej wie. Ale może na przykład nie czuć istoty filmu. Dziewczynka tego nie zrobi. Ona może być zmęczona. Fizycznie tego nie wytrzymać, psychicznie. Zwyczajnie w którymś momencie może jej się nie chcieć. Nasze młode filmowe bohaterki znaleźliśmy podczas castingu. Mogę mówić tutaj o wyjątkowym szczęściu, gdyż były to pierwsze propozycje. Były bardzo podobne do swoich nieco starszych głównych bohaterek i to zarówno fizycznie, jak i psychicznie. O i to właśnie chodziło. Na marginesie, chciałbym zaznaczyć, że w filmie grają również pies i trzy kury. I grają fantastycznie.

Jasne błękitne okna powstały w przeważającej części na Dolnym Śląsku.

Jestem fanem Dolnego Śląska jeśli chodzi o filmy. Kiedyś była wytwórnia filmów we Wrocławiu. Pamiętam jak kiedyś jechałem taksówką z hotelu do tejże wytwórni, to widziałem po drodze najpiękniejsze kobiety na świecie. Druga rzecz, to niewątpliwie jest to bardzo filmowe miejsce. Plenery pasują praktycznie do każdego rodzaju filmu od historycznego do współczesnego. Można znaleźć wszystko - średniowiecze, modernizm, secesję, XIX wieczne wioski, dziwne miasteczka. Te miejsca mają swój klimat. Ludzie tam mieszkający są wyraziści, są pewnymi typami. Oglądając Warszawę, obserwujemy masę jednakowych ludzi spieszących się gdzieś. Tam wjeżdża się do miasteczka i od razu wiadomo, że jest ktoś,

kto śpi na ławce, o 9 rano wstaje i idzie po flaszkę wina. Ktoś inny wychodzi z domu z siatką i idzie po mleko. Wszyscy są naznaczeni przez miejsce, w którym żyją. To jest świat, który ucieka, ale wart jest zatrzymania, choćby na kadrze filmowym.

Czy ten świat jest smutny, przygnębiający?

Broń Boże! To miejsce jest prowincjonalne. Wszystko jednak zależy od tego, czy kochamy prowincję, czy nie. Ja kocham. Proszę zwrócić uwagę, na jak długo przed skrętem kierowca wrzuca kierunkowskaz? Na jakieś 3 km przed! Dla niego czas wolniej płynie i ma kompletnie inne znaczenie. To jest fantastyczne. Ja opowiadając o życiu w Jasnych błękitnych oknach, chciałem pokazać, że to właśnie ci ludzie rozumieją życie. Nie uciekają ani od życia, ani od śmierci. Tam na co dzień obcują z sytuacjami, w których sąsiad zachorował i przez dwa miesiące umiera. Potem idzie kondukt pogrzebowy przez miasteczko, wszyscy go żegnają. Gdzie coś takiego można spotkać w Warszawie? My nie dopuszczamy tych kwestii do siebie. Udajemy nawet, że kurczak, który wjechał na stół, nigdy nie żył. A przecież jemu ktoś wcześniej głowę uciął, on krwawił. My nad wyraz chętnie uciekamy od takich zjawisk. Dlatego też chciałem zrobić film, który wraca do życia.

Postać grana przez Beatę Kawkę ucieka od takiego życia. Chciała się za wszelką cenę wyrwać.

Tak, zgadza się. I całą historia w tym filmie, to jest historia o powrocie do prawdziwego życia. O powrocie plastikowej gwiazdy telewizyjnej, którą gra Beata Kawka. I przez pewne zrządzenia losu, ona musi wrócić do korzeni. Po prostu musi. Wraca i gdy już tam jest,

to okazuje się, że stamtąd nie ma możliwości powrotu do tego jej telewizyjnego świata.

W poprzednim życiu była gwiazdą. To gwiazdorstwo opierało się tylko i wyłącznie na marzeniach o byciu kimś. A kiedy jesteśmy już tym kimś, to widzimy całą miernotę, sztuczność i plastik bycia gwiazdą. I naprawdę szkoda na to życia. Warto wrócić do przyjaciół, których się miało, czy do miejsc, które się znało. Warto się zatrzymać i włączyć kierunkowskaz 25 kilometrów wcześniej niż zazwyczaj.

Czasem taki powrót do korzeni okazuje się niemożliwy. Okazuje się, że nie ma tych miejsc, które pamiętamy. Istnieje jedynie wyidealizowany świat w naszych głowach. Nasi przyjaciele z dawnych lat są już kompletnie innymi ludźmi.

Oczywiście, jeśli wracamy, żeby się pochwalić pięknymi dżinsami czy nowym samochodem, to rzeczywiście nie spotkamy ani tych miejsc, ani tych ludzi. Jeśli zaś wracamy, aby sobie przypomnieć, jacy byliśmy na progu życia, jacy szczerzy, jacy naiwni, w co wierzyliśmy bezkompromisowo, to zawsze warto pokusić się o taki powrót.

Czy ta historia pozwoliła zyskać Panu nowy punkt widzenia, nowe spojrzenie na kobiety?

Nie dowiedziałem się niczego nowego, bo wydaje mi się, że im dłużej żyję, tym mniej wiem. Kiedy byłem młodym gówniarzem, to wydawało mi się, że wiem wszystko o kobietach. A tak naprawdę niewiele wiem, bądź nic. Pomimo mojego wieku, to jest nadal fascynujące, niesamowite, że możemy je poznawać za każdym razem od nowa. Po to warto żyć.

O mężczyznach wie Pan wszystko?

Na pewno nie. Jeśli miałbym wiedzieć o czymkolwiek wszystko, to życie nie miałoby sensu. To jest taka cienka czerwona linia - jeśli ktoś twierdzi, że wie wszystko, to trzeba mu powiedzieć "do widzenia". Nie ma o czym dalej rozmawiać.

Ale kręcąc filmy, nie dowiaduje się Pan nowych rzeczy ? Niekoniecznie o kobietach czy mężczyznach.

Kręcąc filmy nie mam czasu na to, aby dowiadywać się czegoś nowego. Jest to strasznie ciężka, upokarzająca i fizycznie wyczerpująca praca. I cały mój wysiłek polega na tym, żeby przełożyć moje wyobrażenie na obraz, dźwięk filmowy, na grę aktorów. Tam już nie ma czasu, żeby myśleć o czymś podobnym. Trzeba po prostu zapierdalać.

Po zakończeniu planu Jasnych błękitnych okien wiele osób w tak zwanych kuluarach podkreślało, że to był wyjątkowy plan zdjęciowy. Pracowało się im bardzo dobrze i w dużej mierze jest to zasługa reżysera.

Myślę, że w tej sprawie ekipa jest odpowiednim rozmówcą, nie ja. Trudno mi na ten temat coś więcej powiedzieć. Myślę natomiast o innej rzeczy. Ja po prostu przez tyle lat poznałem zasady pracy w tym zawodzie. Wiem dokładnie, co robi rekwizytor, malarz, oświetlacz. Znam to od podszewki. Nikt mnie tutaj nie oszuka. Nie jestem reżyserem, który robi drugi film. Dodatkowo jako aktor zrobiłem w sumie 60 - 80 filmów. Na temat pracy na planie wiem tyle, ile trzeba. Dlatego też potrafię docenić ich pracę. A oni potrafią docenić kogoś, kto jest przygotowany. Kogoś, kto dokładnie wie, co chce zrobić. Ja wymagałem od nich odrobinę ciężkiej, ale sensownej roboty, która czemuś służy. Często zdarza się, że ogrom pracy na planie niczemu nie służy. Z powodu niewiedzy, z powodu złego scenariusza. Staram się nie dopuszczać do tego.

Masowa publiczność nie za bardzo interesuje się pracą operatora. Wąskie grono fachowców potrafi się zachwycać urodą zdjęć. Jak się Panu współpracowało z Arkiem Tomiakiem?

Pragnę dodać, że operator to nie tylko uroda zdjęć, to także sposób opowiadania.

To właściwie uchwycenie jakichś prawd i to niezależnie od technicznej strony, jak np. światło. Operator, szwenkier to oczy reżysera. A jak mi się pracowało? Cudownie. Arek Tomiak jest jednym z najlepszych polskich operatorów w tej chwili.

Gdy przystępował Pan do kręcenia Jasnych błękitnych okien miał Pan swoje wyobrażenie o tym, jaki to będzie film. Jak to wygląda po zakończeniu?

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to 99% tego, co sobie założyłem na początku pracy. Jestem pół-Niemcem z pochodzenia, stąd jestem porządny, przewidujący i zabezpieczony od wszystkich nieszczęść. I w związku z tym staram się rysować kadry, które będę używał w filmie. Jest to rzadkością w Polsce przede wszystkim z dwóch powodów - Łódzka Szkoła Filmowa uczy artystów a nie fachowców. Po drugie niestety z powodów finansowych - potem jednak często okazuje się, jak złudne są to oszczędności, gdyż trzeba nakręcić więcej materiału. W Jasnych błękitnych oknach zrobiłem o dwie sceny za dużo, sceny o które mnie proszono. Suwerennie jednak z nich zrezygnowałem. Reszta jest montowana dokładnie tak, jak w scenariuszu. To rzadkość.

To już nie pierwszy raz, kiedy współpracuje Pan z Wojciechem Waglewskim. Co skłoniło Pana tym razem do tego, żeby oprawę muzyczną skomponował właśnie on?

Kiedy posłuchałem muzyki Waglewskiego w filmie "Trzeci", który jest filmem peryferyjnym, prowincjonalnym, z nutą nostalgii, to sobie pomyślałem, że nie ma lepszego kompozytora. Kogoś, kto mógłby zrobić taką prawdziwą muzykę na prawdziwych instrumentach bez zbędnego sentymentalizmu.

A czy istnieje taka groźba, żeby odebrać ten film jako sentymentalny?

Nie sądzę. Przypuszczam, że właśnie po to zaangażowano mnie do tego filmu, żeby inaczej spojrzeć na ten domniemany sentyment w przedstawionej historii. I myślę, że spojrzałem inaczej. Nie ma w Jasnych błękitnych oknach sentymentu.

Czyli męskie spojrzenie na kobiecą tematykę?

Na pewno tak. Choć nie do końca się zgadzam z takim postawieniem sprawy, ze istnieje kobieca tematyka czy męskie spojrzenie. Sprawy dotyczące życia i śmierci dotykają wszystkich po równo.

A jak Pan rozumie tytuł tego filmu?

Tytuł jest dokładnie wytłumaczony słowami dwóch głównych bohaterek. Nie będę teraz tego komentował. Zapraszam do kina.

Beata KAWKA

Kiedy zaczęła Pani myśleć projekcie Jasne błękitne okna? Jaka jest historia powstania scenariusza i do jakiego stopnia jest związana z doświadczeniami z Pani życia?

Wszystko, jak to bywa, zaczęło się przypadkiem. Pomysł na scenariusz zainspirowało życie i przyjaźń, która trwała dwadzieścia kilka lat, niezwykła dziecięca relacja, której nie udało się powtórzyć nigdy potem. W pierwszej wersji scenariusz opierał się na moich wspomnieniach i pomysłach. W każdym kolejnym etapie zmieniał się wraz z pojawianiem się nowych ludzi: Arka Borowika i Rafała Sabary, a w finale Bogusława Lindy. Mężczyźni wnosili w tę historię zupełnie inną jakość. Dystansowali mnie od prawdziwej historii. Każdy ze scenarzystów począwszy od Edyty Czepiel zostawił w nim cząstkę siebie i swoich doświadczeń. W ten sposób ta historia stawała się coraz mniej "moja". W efekcie całymi wieczorami wymyślaliśmy sceny, postaci, sprzeczaliśmy się przy spaghetti, ale to było niezwykle twórcze.

Dlaczego zabiegała Pani żeby robić ten film? Jakie przeszkody musiała Pani pokonać, zanim udało się zebrać pieniądze i przekonać innych do realizacji?

Kiedy zaczęliśmy prace scenariuszowe zależało mi na tym, żeby zrobić taki film jaki sama chciałabym obejrzeć w kinie. Lubię kino latynoskie oparte w dużej mierze na emocjach i to był nasz główny kierunek. Sama historia może nie wydawać się zaskakującą opowieścią. Interesował mnie raczej sposób jej opowiadania. Pracowałam nad tym, żeby ten projekt zrealizować dla kogoś, kogo już nie ma, ale nie w formie spłacania długu wdzięczności za długoletnią przyjaźń. Tego nie da się spłacić...

Myślę, że przyjaźń to najważniejsza relacja jaka nam się zdarza w życiu, bo tak naprawdę nawet małżeństwa trwają szczęśliwie wtedy, kiedy są na niej oparte.

W dobie internetu i pędu do kasy relacja przyjaźni staje się coraz bardziej powierzchowna. Nie mamy czasu... Ucieszę się jeśli po wyjściu z kina ktoś pomyśli, żeby spotkać się z przyjacielem, znaleźć czas na wspólny wieczór i rozmowę nie przez telefon. Warto.

To energia nie do zastąpienia smsem.

Gdybym miała opowiadać o realizacji środków na ten film, musiałaby powstać książka.... Pewnie stałaby się bestsellerem... Najważniejsze, że się udało.

Jak zareagowała Pani na wiadomość, że reżyserem Jasnych błękitnych okien będzie Bogusław Linda?

Sama o niego poprosiłam. Odmówił po przeczytaniu jednej z pierwszych wersji scenariusza. Nie poddałam się i posłałam chyba dziesiątą, dwa lata później. Tak bardzo się cieszę, że podjął wyzwanie.

Czy nie bała się Pani grać roli, która jest tak osobista? Jakiego rodzaju to było wyzwanie?

To nie jest osobista rola. Beata nosi to samo imię, bo w filmie pojawia się żart dotyczący brzmienia tego imienia. Na tym podobieństwa się kończą. Nie jestem gwiazdą, mam szczęśliwą rodzinę... Beata została bardzo precyzyjnie wymyślona. Począwszy od charakteryzacji, a właściwie jej braku, skończywszy na stanach emocjonalnych, które mnie były czasem obce. Największym wyzwaniem w tej roli był kontakt z Bogusławem, który domagał się ode mnie środków aktorskich, których wcześniej nie używałam z prostego powodu: nigdy wcześniej nie zagrałam głównej roli w filmie fabularnym. Jestem mu wdzięczna, że tak wielu rzeczy zechciał mnie nauczyć.

Jakie emocje towarzyszyły zdjęciom? Co w nich było najtrudniejszego?

Półtora miesiąca zdjęć to był czas wielkiej koncentracji, słuchania każdego słowa reżysera, który pobłażliwy nie był i lęk czy uda mi się podołać zadaniu.

Na tym planie nikt nie podnosił głosu. Bogusław stworzył niezwykłą ekipę. Kilkadziesiąt osób, których imiona i twarze pamiętam do dziś. Moją twarz widz zobaczy na ekranie, ale to dzięki ich ciężkiej pracy, dobrej energii, skupieniu i wsparciu mogłam tak maksymalnie się skoncentrować, żeby uzyskać efekt najbliższy wyobrażeniu reżysera. Kiedy Bogusław twardo egzekwował najwyższy stan emocji i nie było mi łatwo, zawsze znajdowała się w pobliżu czyjaś przyjazna dłoń, która pogłaskała po ramieniu. Nigdy nie zapomnę wzruszenia na plaży w Ustce, kiedy o zmierzchu padł ostatni klaps. Wiele razy usłyszałam, że zrobiliśmy niezwykły film.

Jak pracowało się Pani z Joanną Brodzik? Czy granie tak bliskiej intensywnej relacji na ekranie zbliżyło Was prywatnie?

Obie wspierałyśmy się z całych sił. Szczególnie, że pracowałyśmy z dwoma mocnymi facetami (Bogusław Linda i Arek Tomiak).... A na serio Joasia jest niezwykłą osobą, ciepłą i wrażliwą. Tak ją zresztą zawsze postrzegałam. Ja nie jestem wylewna. Ona też. Traktujemy się czasem trochę po męsku, ale to co emanuje z ekranu jest bliskością jakiej nie da się udać. Bardzo jestem dumna, że tak pięknie zagrała.

Film porusza tematy, o których wszyscy boimy się myśleć, nie chcemy mówić.

Czy trudno było przełamać tę barierę? Czy film zmienił coś w Pani prywatnym patrzeniu na chorobę, bezradność?

Cieszyłabym się, gdyby udało mi się przy okazji tego filmu rozpętać dyskusję na temat bezradności wobec choroby. Po to przede wszystkim starałam się ten film zrealizować. Tak często nie wiemy jak się zachować w obliczu choroby. I coraz częściej takie dramaty dotykają każdego z nas. Nie mamy na nie wpływu, a zdrowie, życie to wartości jakich nie da się kupić. Często myślę, jak bardzo wszyscy stajemy się równi wobec choroby. A śmierć to przecież jedyny "kontrakt" zagwarantowany każdemu z nas bez względu na pozycję społeczną czy status majątkowy.

Ja już wiem, że ani choroby, ani śmierci nie wolno się bać, że trzeba walczyć do końca, ale też się nauczyć pomóc komuś odejść. Tak po prostu, bez patosu i łez. I trzeba o tym mówić.

Co chciałaby Pani dać ludziom, publiczności, wypuszczając z rąk ten film?

Wiarę, że cudownie jest odnaleźć w sobie "dziecko" bez względu na wiek. Pewność, że przyjaźń jest jak powietrze, trzeba tylko sobie zdać z tego sprawę. Nadzieję, że śmierć nie zawsze jest końcem.

Kiedy wypowiada Pani tytuł filmu Jasne błękitne okna, co Pani przychodzi do głowy?

Mam pod powiekami uśmiechniętą twarz mojej przyjaciółki, która mówi: Ale dałaś czadu Becia!

JOANNA BRODZIK

Rola Sygity w Jasnych błękitnych oknach to rola o zupełnie innym ciężarze gatunkowym od Pani dotychczasowych kreacji.

Moj zawód, moja praca polega na tym, aby jak najlepiej wchodzić w role, które mamy odegrać i to niezależnie od ciężaru gatunkowego filmu czy powierzonej roli. Ja nie mam w sobie takiego napięcia, żeby grywać tylko w teatrach telewizji albo występować tylko w rolach szekspirowskich. Wiadomo, często zdarza się tak, iż aktor po zagraniu jakiejś konkretnej postaci zostaje zaszufladkowany do pewnych ról, filmów, przypisana mu zostaje dana charakterystyka. Nie zgadzam się takim traktowaniem tej kwestii, choć zdaję sobie sprawę, że tak się zwyczajnie dzieje. Dziennikarze, widzowie czasem potrzebują przyporządkowywać zjawiska, ludzi, ich dokonania do konkretnych szuflad. To im znacząco ułatwia percepcję. Moje dwie ostatnie serialowe kreacje spełniły swoje zadania i funkcjonują w rzeczywistości tak, jak powinny. Ludzie uwierzyli zarówno w jedną, jak i drugą historię, jedną i drugą postać. Traktuje to jest wyraz uznania z ich strony, akceptacji dla mojej pracy.

I tak jak chirurg nie może bać się sytuacji, że w którymś momencie zadrży mu ręka, tak i aktor nie może bać się zjawiska utożsamienia z daną postacią. W przypadku Jasnych Błękitnych Okien postawiłam sobie podobny cel. Zagrać tak, aby widz mi uwierzył.

Zostawmy z boku w takim razie zjawisko zaszufladkowania. Proszę powiedzieć, jakie motywacje Panią kierowały, gdy decydowała się Pani na rolę w Jasnych błękitnych oknach.

Na pewno nie kierowała mną potrzeba wyrwania się z kręgu komediowych ról, gdyż bardzo lubię to, co robię. Motywacja była dosyć złożona. O wielu czynnikach nie chcę mówić. Były to takie elementy, które powinny pozostać znane tylko mnie i tym osobom, które żywotnie są zainteresowane tym projektem. Myślę, że na pewnym poziomie ogólności, mogę powiedzieć, iż najbardziej pociągają mnie takie projekty i takie historie, które angażują ludzi w stopniu większym niż wymagane 100%. Tak to wyglądało w przypadku Jasnych błękitnych okien. Największe znaczenie miało dla mnie zauważalne na każdym kroku zaangażowanie całej ekipy i taka bardzo pozytywna aura panująca wokół. Dodatkowo Jasne błękitne okna zdarzyły się w moim życiu także ze względu pewien splot przypadków i znajomości. Kiedyś przy okazji serialu poznałem Beatę Kawkę. Zagrałyśmy wspólnie tylko jedną scenę, ale to była bardzo fajna współpraca. Po latach spotkałyśmy się, kiedy ona pracowała nad tym projektem i szukała dla niego możliwości zaistnienia. Wówczas rozmawiałyśmy długo i namiętnie i zaraziła mnie siłą tego pomysłu. Potem wręcz wskazała na mnie jako, jej zdaniem, najwłaściwszą odtwórczynię roli Sygity.

I zagrała Pani w tym filmie...

Dla mnie praca przy tym filmie była doświadczeniem niezwykle ważnym. Nie tylko

ze względów zawodowych, a wręcz najmniej ze względów zawodowych. Powstał film, który, mam nadzieję, będzie poruszał ludzi, poruszał ich emocje i serca. Dla mnie jest to niezwykle istotne. To wszystko nigdy by się nie wydarzyło, gdyby ci ludzie, którzy zebrali się wokół Jasnych błękitnych okien, nie mieli tej wielkiej siły. Właśnie to wspomniane przeze mnie maksymalne zaangażowanie odróżnia ten film od innych.

Bogusław Linda protestuje, gdy słyszy o podziale kina na kobiece i męskie?

W zupełności się z nim zgadzam!

Niemniej jednak są takie filmy, które bardziej trafiają do kobiecej widowni. Jasne błękitne okna mogą zaliczyć się do tej grupy, chociażby ze względu na opowiedzianą historię kobiecej przyjaźni, na dominującą obecność dwóch głównych bohaterek czy też wątek dziecięcy.

Nie bardzo chcę zabierać głos w tej sprawie. Zwyczajnie nie wiem czy na ten film bardziej będą chcieli przyjść kobiety, czy mężczyźni, czy kobiety z mężczyznami, czy mężczyźni z kobietami. Nie stanowi to przedmiotu moich badań czy przemyśleń. Być może rzeczywistość będzie w stanie zaskoczyć wszelkie prognozy - być może na film pójdzie tylko młodzież lub z uwagi na świąteczno-noworoczny czas premiery, może będą to tylko Święci Mikołajowie. Jednakże ze względu na zaangażowanie Bogusława Lindy, operatora Arka Tomiaka i całej ekipy, którzy wykonali świetną pracę z nami i nad materiałem, to chcę wierzyć, że do kina przyjdą prawdziwi kinomani i docenią film. Ile będą mieli lat i jaką płeć, ma to drugorzędne znaczenie.

Kiedyś wspomniała Pani, że niewiele brakowało, by mogła Pani zostać taką właśnie Sygitą pracującą w małym miasteczku, posiadającą własną rodzinę.

Tak, bardzo możliwe, że kilka lub nawet jedna decyzja, którą podjęłam startując w życie, sprawiała, że właśnie teraz rozmawiamy o tym filmie. Być może gdybym zdecydowała inaczej, dziś byłabym krawcową w małym miasteczku, albo pracowała na poczcie czy szkole.

I byłabym tym samym, a jednak innym człowiekiem. Jasne błękitne okna to film, który daje możliwość, by przemyśleć to, co się zostawiło za sobą. Przy jego okazji można postawić sobie pytania czy miejsce, w którym się człowiek znajduje, jest dla niego najlepsze. Czy cena, którą płaci za swoją pozycję, jest warta tego. Jasne błękitne okna to okazja do refleksji czy nie ma w nas gdzieś pustki po tych, których się zostawiło z lat młodzieńczych i nie załatwiło z nimi jakichś spraw. A może zbyt szybko, zbyt egoistycznie odciąłeś się od swoich korzeni? Ja miałam okazję dzięki temu filmowi przemyśleć to. Jeśli miałabym zachęcać do obejrzenia Jasnych błękitnych okien, to właśnie ze względu na fakt, że skłania do zadania sobie kilku pytań. Czasem może niewygodnych.

Przyjechała Pani do Warszawy z Lubska pod Zieloną Górą. Tak duża odległość raczej nie sprzyja podtrzymywaniu przyjaźni, które Pani tam zostawiła. Czy w dzisiejszych czasach tego rodzaju przyjaźń, co pomiędzy Sygitą i Beatą, ma rację bytu?

Dziś obserwuję taką ogólną tendencję do zamieniania jakości stosunków międzyludzkich w stronę ich większej częstotliwości. Ludzie mają poczucie kontaktu, kiedy wyślą do siebie kilka sms'ów dziennie. A to chyba nie o to chodzi. W tym kontekście dużo większą wartość ma, w moim odczuciu, jeśli udaje się usiąść nawet raz na kilka miesięcy i porozmawiać dłużej. To niesie ze sobą prawdziwą treść. Powiem więcej, to, co naprawdę jest ważne w tego typu przyjaźni zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Od tego czy chcemy jeszcze raz cofnąć się, postawić z powrotem nogę w tym miejscu, które opuściło się wcześniej. Jeśli to coś daje.

Ja czerpię siłę z korzeni, z miejsca, z którego wyrosłam. Z banalnego przejścia się przez podwórka czy park, który wydawał się ogromny, a dziś jest ledwie skwerkiem na 3 minutowy spacer. Takie magiczne miejsca tkwią w nas. Jeśli uznamy, że jest nam to do czegoś potrzebne, to odkryjemy wielką jakość w ukrytą takich relacjach. Kiedy tylko mogę i pozwala mi na to mój kalendarz zawodowy, zawsze wracam do takich miejsc i ludzi związanych z nimi.

W filmie Twoją rolę Sygity z lat dziecięcych odtwarza nastoletnia dziewczynka. Czy patrząc na Sygitę nastolatkę widziałaś momentami siebie?

Muszę przyznać z dużą przyjemnością, że Olga, która gra mała Sygitę, jest najlepszym możliwym wyobrażeniem tego, jak ja chciałabym wyglądać jako nastolatka. Olga jest niezwykle piękną, miłą i utalentowaną dziewczyną. Nie byłam taka piękna, nie byłam taka spokojna. Byłam troszkę taką dziewczynką zamkniętą w ciele chłopaka. Obcięta w męski sposób, z szerokimi brwiami. I bardzo chciałam być subtelna, dziewczęca, tak jak to krzyczało we mnie w środku. Patrząc na sceny Olgi z lat młodzieńczych Sygity, odnajduję taki świat, który był bardzo trudny do przekazania. Bogusławowi Lindzie się to udało. Udało się stworzyć szczerzy, nieprzekłamany powrót do drobnych elementów, z których składają się nasze wspomnienia o młodości, dzieciństwie. Kto nie pamięta oranżady czy gry w butelkę podczas szkolnej dyskoteki? To są właśnie te emocje, które udało się zawrzeć w tym filmie. To właśnie wielka wartość Jasnych błękitnych okien.

Jakie przesłanie niosą Jasne błękitne okna?

Wyobrażam sobie taką reakcję, że wychodzę z kina i przez czas jakiś nie mam ochoty się do nikogo odzywać. Chcę pobyć trochę ze sobą, by po kilku godzinach poczuć, że coś do mnie dotarło. Myślę, że o taką reakcję chodziło całej ekipie, Bogusławowi, Arkowi Tomiakowi czy Beacie Kawce. Prawdziwa historia o emocjach związanych z przeróżnymi etapami w życiu: dzieciństwem, dojrzewaniem, dorosłością. Zmienić swoje życie na lepsze - myślę, że to jest główne przesłanie Jasnych błękitnych okien.

No właśnie, a co kryje w sobie tytuł Jasne błękitne okna?

Sygita twierdzi, że kiedy przestaje padać deszcz, na niebie pomiędzy chmurami robi się niewielka przestrzeń, przez którą z góry można obserwować to, co dzieje się na ziemi. Stąd "jasne błękitne okno", czyli taki lufcik w niebie.

JACEK BRACIAK

W filmie Jasne błękitne okna zagrał Pan u boku swojej partnerki z serialu, Joanny Brodzik. To pewnie ułatwia pracę?

Praca z moja filmową żoną, graną przez Joannę Brodzik, była o tyle łatwiejsza, że znamy się dobrze z serialu "Magda M". Znamy swój sposób dochodzenia do pewnych reakcji, zachowań. Ale to była tak inna praca od tej na planie serialu, że nawet nie można jej za bardzo porównać. Na nowo musieliśmy się poznawać, w zupełnie innych okolicznościach.

Ale również co ważne, pracowałem na planie z koleżanką z roku, z Beata Kawką. Beata jest zresztą pomysłodawcą całego projektu. Ona wymyśliła całą historię, która potem była podstawą scenariusza.

Gdyby miał Pan porównać pracę na planie Jasnych błękitnych okien i pracy w serialu.

Zasadniczo różnica w pracy na planie Jasnych błękitnych okien a pracą na planie serialu polega na tym, że poziom emocji, które należało oddać w przypadku tego filmu był zupełnie inny. W przypadku Jasnych błękitnych okien istniała bardzo silna potrzeba, aby sięgnąć głęboko w pokłady swoich emocji. Można spokojnie powiedzieć o swego rodzaju podróży w głąb. W serialu takie sytuacje nie maja miejsca. Często w Jasnych błękitnych oknach sceny były bardzo dramatyczne z powodu przeżyć bohaterów. I to była trudna praca. Postaci należało prześwietlić bardzo wnikliwie. W serialu nie potrzeby, aby drążyć tak głęboko.

Dwie główne bohaterki filmu to kobiety. Czy można w związku z tym powiedzieć, że mamy do czynienia z tzw. kinem kobiecym?

Na pewno nie możemy powiedzieć, że dany film jest kinem kobiecym z racji tego, że grają w nim głównie kobiety. Ośmielę się też nie zgodzić z takim postawieniem sprawy, że to jest film o dwóch kobietach. Jasne błękitne okna to także film o dziecku, które jest uwikłane w perypetie obu głównych bohaterek. Nie zapominajmy o mężu i rodzicach, którzy również mają styczność z ich światem, z ich problemami. Ich losy wzajemnie się determinują. Owszem, obie aktorki są takimi osobami, które nas oprowadzają po tym świecie.

Jak wyglądała praca na planie filmu Bogusława Lindy, u boku i pod okiem Bogusława Lindy?

Jestem pełen uznania i atencji dla sposobu pracy Bogusława Lindy i tego jak traktuje wszystkich, bez wyjątku, w ekipie filmowej. Charakteryzuje go niewymuszony takt i uprzejmość począwszy od wózkarza, aż po głównej aktorce. Co zresztą procentuje tym, że ekipa była mu bardzo oddana. Zakochani są w nim wszyscy, i kobiety, i mężczyźni.

Jasne błękitne okna - to tytuł chyba symboliczny. Jak go Pan rozumie?

Z całą pewnością w tym się zawiera odniesienie do kolorów obecnych w tym filmie.

Do błękitów obecnych w domu Sygity. Ale głębszą interpretację tego tytułu zostawiam krytykom. Oni biorą za to wynagrodzenie, nie ja, zatem niech krytycy łamią sobie głowy, dlaczego JASNE BŁĘKITNE OKNA.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Jasne błękitne okna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy