"Jak spędziłem koniec lata": WYWIAD Z REŻYSEREM
Aleksiej Popogrebskij spędził trzy miesiące na Półwyspie Czukockim, czyli niemal na końcu świata, aby nakręcić "Jak spędziłem koniec lata" za 2.5 miliona dolarów. Jego poprzedni film, "Proste rzeczy" dostał kilka nagród na festiwalach w Soczi i Karlowych Warach, a jego debiut "Koktebel" został nagrodzony Złotym świętym Jerzym w Moskwie, Philip Morris Award w Karlowych Warach i został uznany za film roku przez krytyków na festiwalu w Cannes w 2004 roku.
Dlaczego zdecydowałeś się umieścić akcję swojego filmu na Półwyspie Czukockim? Czy ważne było, żeby wydarzenia miały miejsce akurat na tej stacji meteorologicznej czy może to właśnie ta lokalizacja stała się inspiracją?
- Już od dziecka fascynowały mnie dzienniki polarników. Podziwiam ich zdolność do radzenia sobie z niesamowitą ilością czasu i przestrzeni. Historia dwóch mężczyzn żyjących i pracujących w kompletnej izolacji dojrzewała we mnie przez lata. Po zrobieniu dwóch wcześniejszych filmów, czułem, że jestem gotowy na to wyzwanie. Było oczywiste, że w przypadku takiego filmu będziemy musieli wejść w bliski kontakt z istniejącymi, prawdziwymi miejscami. Zaczęliśmy się rozglądać i znaleźliśmy stację polarną Valkarkai, niemal na północnym skraju Półwyspu Czukockiego. Na mapie wygląda to jak koniec świata. Natrafiliśmy na to miejsce podczas jednej z wypraw poszukiwawczych w 2007 i od razu bardzo nam się spodobało. Kiedy wróciłem do domu, czekała na mnie niespodzianka.
- Z dumą powiedziałem o Valkarkai Siergiejowi Puskepalisowi, który wystąpił w moim poprzednim filmie i z myślą, o którym napisałem ten scenariusz. Spojrzał na mnie i oświadczył, że mieszkał w pobliżu przez dziewięć lat. To było w dzieciństwie, kiedy jego rodzice pracowali w pobliskiej elektrowni atomowej. Dzięki temu Siergiej, który gra doświadczonego pracownika stacji, od początku doskonale dogadywał się z lokalnymi robotnikami. Moim zadaniem dla aktorów była całkowita identyfikacja z rolą, życie postacią przez całą dobę na okrągło i to przyniosło rezultaty.
Kręciliście w autentycznych pomieszczeniach stacji polarnej czy musieliście zbudować dekoracje?
- Miejsce, w którym żyliśmy i kręciliśmy to wciąż czynna stacja meteorologiczna. Do najbliższej miejscowości trzeba jechać około 5 godzin przez tundrę pojazdem gąsiennicowym, ponieważ nie ma dróg. Stacja istnieje od 1932 roku i żyje na niej obecnie 5 osób. Kiedyś było ich 12 plus wojskowa załoga stacji radarowej, ulokowanej w pobliżu. W filmie czasami widać ją w tle. Innym tajemniczym miejscem w filmie jest Stacja Mgielna, która jest opustoszała od 1981 roku. Trudno do niej dotrzeć, byliśmy chyba jedynymi ludźmi, którzy ją odwiedzili w ostatnich trzydziestu latach. Musieliśmy przepłynąć piętnaście kilometrów pontonem, a potem wnieść sprzęt na górę po stromych skałach.
- Pracując w tych okolicach musieliśmy uważać, aby nie naruszyć naturalnej równowagi. Nie chcieliśmy niszczyć wyjątkowości tego miejsca i dlatego pilnowaliśmy, żeby nasze budowle z nim harmonizowały. Budowa niektórych dekoracji była koniecznością. Na przykład musieliśmy stworzyć część elektrowni jądrowej, bo korzystanie z istniejącej infrastruktury było zbyt niebezpieczne.
Ile osób liczyła ekipa filmowa? Czy wymagająca przyroda narzuciła jakieś ograniczenia?
- Podstawę ekipy stanowili moi stali współpracownicy. Przy dobieraniu nowych, kierowaliśmy się dwoma zasadami: samowystarczalnością i mobilnością. Każdy członek ekipy musiał umieć robić kilka rzeczy związanych z kręceniem i dodatkowi kilka innych, jak spawanie, prowadzenie łodzie czy polowanie. Udało nam się znaleźć takich ludzi i gdybym teraz miał się wyprawiać na Biegun Północny, to zrobiłbym to w takim samym składzie.
- To miejsce naprawdę istnieje, a niedźwiedzie polarne są częścią tej rzeczywistości, dlatego od początku było jasne, że nikt nie może opuszczać terenu stacji w pojedynkę. Przez pierwsze dwa miesiące niedźwiedzi nie było widać i wszyscy o nich zapomnieli. We wrześniu za to misie stały się codziennością i kiedyś stanąłem z jednym oko w oko. Było to najbardziej przerażające doświadczenie w moim życiu. Na szczęście nic się nie stało, ale niedźwiedzie mogą być groźne.
Dlaczego powierzyłeś główne role akurat tym aktorom?
- Jak już wspomniałem, to mój drugi film z Siergiejem Puskepalisem. Spotkałem go dzięki jego synowi, który zagrał w Koktebel. Sierigej reżyseruje w teatrze, a obecnie jest dyrektorem artystycznym najstarszego teatru rosyjskiego w Jarosławiu. W Prostych rzeczach zadebiutował, jako aktor filmowy, a za swoją kreację słabo opłacanego anestezjologa z Petersburga otrzymał wiele nagród. W Jak spędziłem koniec lata jest jeszcze bardziej niż zwykle widoczny jego dar tworzenia prawdziwych postaci.
- Drugiego aktora poszukiwałem dość długo, castingi trwały jeszcze miesiąc przed wyruszeniem na Półwysep Czukocki. Zobaczyłem Grigorija Dobrygina w nagranej na wideo sztuce studenckiej. Był wtedy studentem jednej z najlepszych szkół rosyjskich dla aktorów. Nie miał doświadczenia filmowego i na castingu pojawiły się pewne problemy. Z drugiej strony poczułem jego zaangażowanie, siłę wewnętrzną i to, że dobrze rozumie postać, którą miał zagrać. Miłą niespodzianką było to, że urodził się na Kamczatce, położonej jeszcze bardziej na północ niż plan filmowy. Grigorij do końca zachowywał hart ducha, mimo że czasami kręciliśmy nawet 25 dubli, a dzień na planie trwał 23 godziny. Wszystkie zadania wykonywał sam, włączając w to pływanie w Morzu Arktyjskim i wspinanie się na skały. Jestem pewien, że jego kariera potoczy się w dobrym kierunku. Zagrał już przecież w przeboju kinowym "Czarna błyskawica" (film z superbohaterem, wyprodukowany przez Timura Bekmambetova). Ma wystarczająco dużo umiejętności, aby nie dać się zaszufladkować.
Paweł Kostomarow, twój operator, jest dobrze znany, jako twórca filmów dokumentalnych. Czy to doświadczenie było ważne podczas kręcenia Jak spędziłem koniec lata?
- Jest równie dobrym dokumentalistą jak operatorem. Na planie Prostych rzeczy używaliśmy kamery "z ręki", a większość zdjęć nakręciliśmy w prawdziwym szpitalu. To nie była stylizacja, narzuciła to opowiadana historia. W ostatnim filmie potrzebowaliśmy innych zdjęć - panoram, które pokazałyby relację człowieka i bezbrzeżnej przyrody. Przydały się tutaj umiejętności Pawła oraz dźwiękowca, Władimira Gołownickiego, ich wyczucie na autentyczność.
Czy historia, którą opowiadasz, ma jakieś odniesienie do dzisiejszych realiów? Czy też twoim zdaniem jest ponadczasowa?
- Sam piszę scenariusze i jest to dla mnie najtrudniejszy element procesu twórczego. Napisanie scenariusza zajmuje mi wiele lat. Przez tak długi czas, bohater filmu staje się częścią mnie. Czy też raczej część mnie staje się protagonistą, który potem zaczyna samodzielne życie. Nigdy świadomie nie traktuję swoich filmów jak przypowieści. Ważne jest dla mnie jednak, żeby historia, którą opowiadam poruszyła coś w widzu, żeby osobiście go dotknęła. Wtedy moja misja jest spełniona.