"Inferno: Piekielna walka": CARISMA
„Inferno: Piekielna walka”, czyli kojot na motocyklu
„Inferno: Piekielna walka” to ostatni film zrealizowany przez Johna G.Avildsena. Nie wiecie kto to taki? Faktycznie, z „Rocky’ego” pamięta się tylko odtwórcę głównej roli Sylvestra Stallone; jednak to nie późniejszy „Rambo” dostał w 1977 roku Oscara, lecz właśnie reżyser filmu - John G.Avildsen. Jeśli dodać, że w „Infernie” główna rola powierzona została innej gwieździe kina akcji - Jean-Claude Van Damme’owi - sam film nie wymaga już chyba dodatkowej rekomendacji.
Zrealizowane w 1999 roku „Inferno” to dość specyficzne kino akcji: łączy bowiem w sobie tempo klasycznej „strzelanki” z typowo westernową poetyką. Westernowy jest już sam bohater - grany przez Van Damme’a Eddie Lomax. Poznajemy go w momencie, gdy w pijackim zwidzie przemierza na motocyklu wysuszony pustynny obszar. Jego stary przyjaciel - Indianin Johnny (grany przez Danny’ego Trejo) nie mógł się doczekać jego przyjazdu. Okazuje się jednak, że Eddie przybył w te strony nie na przyjacielskie pogaduszki, lecz by… umrzeć. Uzbrojony w pistolet 45-tkę zamierza skończyć ze sobą, nie mogąc znieść ciężaru swej mrocznej i niezbyt godziwej przeszłości.
Eddie jest jednak kimś więcej niż zwykłym kowbojem. O jego nadprzyrodzonych zdolnościach świadczy wyczuwalna w jego aurze obecność kojota. Tak zresztą charakteryzuje go Johnny: „Słyszałeś kojota? Jesteście podobni. Kojot jest odważny, mądry i lubi psocić. I też ma małego fiuta”.
Niezwykła jest też znajomość Eddiego z Johnny’m. Okazuje się bowiem, że stary Indianin pozostaje dla innych niewidocznym. Kto śledzi polskie kino zauważy od razu, że podobna relacja przedstawiona została w zeszłym roku w polskim hippisowskim westernie „Skazany na bluesa”, opowiadającym o życiu lidera grupy Dżem - Ryśku Riedlu. Tam też główny bohater w narkotycznej malignie spotykał się ze swoim starym, jedynym zaufanym przyjacielem. O ile jednak w końcowej scenie „Skazanego na bluesa” obydwaj bohaterowie uciekają ku wolności na białych koniach, o tyle w „Infernie” Eddie Lomax wraz z Indianinem Johnny’m prują przed siebie na motocyklach. Cóż, my mieliśmy kino Wajdy, a Amerykanie - „Swobodnego jeźdźca”…
Oprócz głównego bohatera, westernowa jest też w „Infernie” sama fabuła. Kiedy więc Eddie postanawia skończyć ze sobą na środku pustyni, niespodziewanie na tej głuszy znajdują się trzej bracia Hogan, którzy nieomal zabijają Eddie’ego (czyż nie tego właśnie chciał?) - kradnąc mu 45-tkę i ukochany motocykl. Teraz Eddie ma powód, dla którego warto żyć. Zemsta będzie i łatwa i słodka.
Myliłby się jednak ten, kto myśli, że dalszy rozwój akcji przebiegał będzie według scenariusza „sam przeciw wszystkim”. Owszem, Eddie w poszukiwaniu swych niedoszłych zabójców trafi na całą spokrewnioną ze sobą bandę opryszków, jednak w miasteczku w którym mieszkają i niepodzielnie rządzą, spotyka się również z pomocą niejakiej Rhondy oraz pary dziarskich staruszków. Nie trzeba chyba dodawać jak skończy się ta klasyczna walka dobra ze złem…
Oprócz tropów westernowych jest jeszcze jedno, dość niespodziewane połączenie, które przychodzi na myśl przy projekcji filmu Avildsena. W 1961 roku Akira Kurosawa zrealizował „Straż przyboczną”. Była to opowieść o samotnym samuraju, który walczy z dwoma zwaśnionymi klanami, sprytnie wynajmując swe usługi obu walczącym stronom. „Inferno” jest pewnego rodzaju remake’m „Straży przybocznej”- Eddie bowiem, by wykończyć klan Hoganów posługuje się chytrym podstępem. Najpierw atakuje bowiem „konkurencyjną” bandę Heathenów. A że kino samurajskie to rodzaj japońskiego westernu udowodnił już film „Siedmiu wspaniałych” - przeróbka kolejnego klasyka Kurosawy „Siedmiu samurajów”.
Tego samego zdania jest w przedostatniej, lecz epizodycznej scenie „Inferna” pewien kierowca autobusu, który próbuje poderwać „na kino” miejscową barmankę. „Lubisz filmy o samurajach?” - zagaduje , po czym dodaje - „To takie japońskie westerny. W Sun City właśnie leci mój ulubiony - ‘Yojimbo’”. Może nie wszyscy wiedzą, że to oryginalny tytuł… „Straży przybocznej”.