Reklama

"Helikopter w ogniu": DORADCY

W utrzymaniu atmosfery realizmu pomagał także doradca do spraw wojskowych, Harry Humphries, i jego dwaj pomocnicy, obaj biorący udział w prawdziwej bitwie, którzy właśnie niedawno przeszli na emeryturę. Pułkownik Thomas Matthews, był dowódcą sił powietrznych, użytych podczas akcji. Krążył nad miastem w śmigłowcu „C-2 Bird,” specjalnie przystosowanym do roli powietrznego stanowiska dowodzenia helikopterze Black Hawk. Był także dowódcą jednostki „Nightstalkers”, regimentu śmigłowców, który wspiera działania jednostek specjalnych. Pułkownik sił specjalnych Lee Van Arsdale był oficerem dyżurnym w Centrum Operacji Połączonych, pomagał kierować konwojem ratunkowym, który ocalił otoczonych rangersów i żołnierzy formacji Delta.

Reklama

Mówi Jerry Bruckheimer - Harry Humphries odegrał na planie bardzo ważną rolę, pracował z aktorami i statystami nad tym, by wszystko wyglądało tak, jak wyglądać powinno. Nie można też przecenić pomocy, jaką otrzymaliśmy od Toma i Lee, którzy brali udział w bitwie i odpowiadali na wszelkie pytania Ridley’a. Ich pomoc była nieoceniona. Ridley Scott: - To doskonale, że prawie każdego dnia zdjęciowego na planie byli Harry, Lee i Tom, trzeba było ich widzieć, jak wkurzeni byli, gdy zauważyli coś, co według nich nie było wystarczająco realistyczne. - Wyjazd do Maroka nie leżał w moich planach emerytalnych – przyznaje Matthews – ale doszedłem do wniosku, że rodzinom zabitych tam żołnierzy, a także im samym, należy się mój udział w tym projekcie. Na jakiś czas przestałem się więc zajmować swoją pracą i postarałem się być maksymalnie pożyteczny na planie.

Lee Van Arsdale, który, podobnie jak Matthews, niedawno wystąpił z wojska i zajął się inna pracą, miał nie tylko podobne odczucia wobec rodzin poległych żołnierzy, w projekcie filmu dostrzegł także okazję wyjaśnienia kilku spraw, które po 10 latach zaczynały być przeinaczane i wypaczane. – Wydaje mi się, że wielu ludzi nie dostrzega faktu – lecz z pewnością dostrzegają to ludzie, którzy tam byli – że z wojskowego punktu widzenia, cała akcja zakończyła się sukcesem. Naszym zadaniem było odnalezienie i aresztowanie dwóch spośród najważniejszych współpracowników Aidida i dokładnie to zrobiliśmy. - Oczywiście, nie wszystko poszło zgodnie z planem – kontynuuje Van Arsdale. – Zakładaliśmy, że możemy stracić śmigłowiec, jednak z całą pewnością nie zakładaliśmy śmierci 18 naszych towarzyszy. Nie należy jednak mylić tragicznego faktu ich śmierci, z nie wykonaniem zadania. Byłem zszokowany, gdy dowiedziałem się, że media określają całą misję słowem „fiasko” czy „klęska”. Posługując się podobną logiką, inwazja w Normandii była „klęską”, ponieważ tamtego dnia zginęło tak wielu amerykańskich żołnierzy. Oczywiście, tak nie jest. W minionych latach media ukształtowały w nas pogląd, że na polu walki nie ma prawa zginąć żaden Amerykanin. Z pewnej perspektywy, nie ma w tym nic złego. Straciłem tamtego dnia w Somalii kilku dobrych kolegów i nie chcę stracić już ani jednego więcej.

- Kiedy jednak uświadomimy sobie, że w walce biorą udział żołnierze, dojdziemy do oczywistego wniosku, że zawsze istnieje ryzyko śmierci części z nich, a jeśli już się to zdarzy, nie oznacza to niepowodzenia zadania. Cholernie dobrzy żołnierze wykonali swoje zadanie, jestem też przekonany, że żadna inna armia na całym świecie nie dała by sobie rady w tamtych warunkach, przeciwko przeważającym siłom wroga. Większość ludzi zapomniała o bitwie o Mogadiszu, właśnie dlatego jestem tutaj, staram się pomóc opowiedzieć tę historię. Aktorzy cenili sobie codzienną pomoc, jaką otrzymywali ze strony Harry’ego Humphriesa i jego zespołu. – Ci ludzie byli po prostu super – entuzjazmuje się Tom Sizemore. – Kiedy miałeś jakieś pytanie, nieważne o jak mały drobiazg, odpowiadali ci bardzo cierpliwie i niezwykle szczegółowo. Chcieli, żebyśmy opowiedzieli cała historię najwierniej, jak to możliwe, ponieważ ludzie, którzy walczyli w tej bitwie, spisali się naprawdę dobrze, a nigdy im tego nie powiedziano. Inną osobą, która była emocjonalnie i osobiście związana z projektem, był jeden z kaskaderów, John Collett, który brał udział w akcji jako ranger. Zabezpieczał teren, a potem przez resztę dnia i całą noc walczył wraz ze swoimi kolegami. Przez cały czas realizowania filmu Collett ponownie przeżywał minione wydarzenia, co nie zawsze było łatwe. – Wielu ludzi błędnie rozumie to, co zdarzyło się wtedy w Mogadiszu – mówi Collett. – Wstąpiłem do armii, żeby służyć krajowi i za swoją służbę nie muszę być klepany po ramieniu. Ludzie jednak muszą zrozumieć, że za tą całą maszyną, która chroni wolność ich kraju, kryją się prawdziwi ludzie. Chcemy pomóc ludziom na całym świecie, jednak czasami coś idzie źle.... Przynajmniej jednak próbujemy robić to, co słuszne.

- Jestem przekonany, że przyczyny, dla których znaleźliśmy się w Somalii, były słuszne – mówi Collett. – Wierzę, że tamtego dnia pewne rzeczy nie poszły tak, jak pójść powinny. Tu, na planie, spotkałem paru Somalijczyków, grających jako statyści, którzy byli w Mogadiszu 3 października 1993 roku. Pogadaliśmy sobie, wypiliśmy parę piw, pokazali mi kilka zdjęć naszego zestrzelonego śmigłowca. To było przeżycie! Osiem lat po walce siedziałem przy jednym stole w barze z ludźmi, którzy byli tam wtedy po przeciwnej stronie. Nigdy nie dowiem się, czy do mnie strzelali. Powiedzą mi? Nie. Czy strzelali? Pewnie tak. Ale to dobrzy ludzie, tak samo jak my wierzyli w to, co robią.

Historia lubi się powtarzać

Ze wszystkich herkulesowych zadań, z jakimi przy realizacji filmu zmierzyli się Jerry Bruckheimer, Ridley Scott, Mike Stenson, Chad Oman, Branko Lustig i inni ludzie, pracujący nad Helikopterem w ogniu, najtrudniejsze były negocjacje pomiędzy filmowcami, rządem Maroka i Departamentem Obrony USA. Chodziło o to, by do Maroka mogło przybyć około 100 rangersów, cztery śmigłowce Black Hawk, cztery helikoptery „Little Bird”, a także ich piloci ze 160 SOAR, wraz z całym niezbędnym wojskowym personelem pomocniczym. Mieli oni pomóc ekipie filmowej odtworzyć możliwie najwierniej pierwszych kilka minut akcji i późniejsze momenty kluczowe dla fabuły. Nawet przed wydarzeniami 11 września, sprowadzenie żołnierzy i sprzętu armii USA do suwerennego, północnoafrykańskiego królestwa, zamieszkałego przez muzułmanów, nie było rzeczą prostą

- Niezależnie od tego, że rząd popierał nasz projekt – mówi Jerry Bruckheimer – wciąż musieliśmy pokonywać rozmaite przeszkody biurokratyczne, spotykaliśmy się też z poglądami sprzecznymi z decyzjami rządu. Rząd Maroka musiał dogadać się w wielu sprawach z Departamentem Obrony, a wszystko to trwało o wiele dłużej, niż zakładaliśmy. - Pojawiło się mnóstwo problemów, choćby takich, jak kwestie bezpieczeństwa. Kto będzie strzegł śmigłowców i żołnierzy? Gdzie będą kwaterować? W ilu dniach zdjęciowych będą uczestniczyć? Wszystkie te szczegóły musiały zostać uzgodnione, i choć współpraca z rządem układała się naprawdę świetnie, nigdy wcześniej nie robiliśmy niczego podobnego, nawet kręcąc Top Gun czy Pearl Harbor. Tu chodziło o rozmieszczenie w suwerennym kraju prawdziwych żołnierzy obcego państwa.

Ridley Scott przyznaje - Negocjacje ciągnęły się i ciągnęły

Po kilku dniach od rozpoczęcia zdjęć rozeszły się pogłoski o bliskim przyjeździe oddziałów wojskowych, niestety, zaprzeczono im w ostatniej chwili. Mówi Branko Lustig – Jak można nakręcić film, zatytułowany Black Hawk Down, w którym nie ma śmigłowców tego typu? Nie można ich kupić od jakiegoś pośrednika dla celów filmowych. Wszystkie należą do armii USA. Mieliśmy plan awaryjny, zakładający, że gdyby nie udało nam się sprowadzić prawdziwych śmigłowców Black Hawk, użyjemy helikopterów Huey, które w postprodukcji zostaną przetworzone cyfrowo tak, by wyglądały jak Black Hawki... Ale to było rozwiązanie najgorsze z możliwych. - Doszliśmy w końcu do wniosku, że film możemy nakręcić jedynie z prawdziwymi Black Hawkami, prawdziwymi pilotami i prawdziwymi rangersami – mówi Mike Stenson. –Praktycznie rzecz biorąc nocowaliśmy w ambasadzie USA, prowadząc trójstronne rozmowy z Departamentem Stanu, marokańskim MSZ i Departamentem Obrony. Nawet Kongres udzielił nam poparcia. Zmieniliśmy harmonogram prac, przesuwając zdjęcia ze śmigłowcami o około pięć tygodni. W końcu, na 48 godzin przed dniem, w którym musielibyśmy wykorzystać Huey’e, dostaliśmy zgodę na przyjazd żołnierzy.

Niezwykle skomplikowana scena desantu powietrznego była odsuwana raz za razem. W końcu wszystkie konieczne papierki zostały podpisane przez przedstawicieli obu państw (w tym przez króla Mohammeda VI), i na lotnisku w pobliżu Rabatu wylądowały dwa samoloty C-5, przywożąc ponad 100 żołnierzy z 3 batalionu kompanii Bravo 75 Regimentu Rangersów — tej samej kompanii, której żołnierze walczyli na ulicach Mogadiszu. Samoloty przywiozły też cztery Black Hawki, cztery helikoptery „Little Bird” i ich załogi ze 160 SOAR. Na każdym Black Hawku, tuż poniżej łopat wirnika, widniały ich nazwy indywidualne: Nightstalker, Black Scorpion i – przez niesamowity przypadek — Armageddon i Gladiator, czyli tytuły dwóch filmów, będących wielkimi sukcesami odpowiednio Jerry’ego Bruckheimera i Ridley’a Scotta. Oficjalnie rangersi brali udział w misji szkoleniowej, co zresztą było prawdą, gdyż zarówno oni, jak i śmigłowce, zostali wykorzystani do granic możliwości. Rangersi i śmigłowce niemal natychmiast zagrali w scenie desantu. Piloci SOAR nawiązali bliską współpracę z koordynatorem zdjęć powietrznych, pilotem Markiem Wolffem. – Reżyser powiedział mi, czego potrzebuje do nakręcenia ujęć, a ja przedstawiłem mu plan wojskowy – mówi major Brian Bean, oficer operacyjny elementów 160 SOAR, przebazowanych do Maroka. – Nawiązaliśmy bardzo bliską współpracę z koordynatorami ujęć powietrznych. Przychodzili na nasze odprawy, korzystaliśmy z tych samych częstotliwości radiowych. A jeśli chodzi o artystyczną część całego przedsięwzięcia, nasz przedstawiciel przebywał w pobliżu reżysera, dbając, byśmy właściwie rozumieli jego zamierzenia, i żebyśmy wykonali nasze zadania tak, jak tego od nas oczekiwano.

- Niezwykle rzadko się zdarza, w przypadku jednostek wojskowych biorących udział w realizacji filmu – mówi podpułkownik Kirk Potts, dowódca całego oddziału – by była to ta sama jednostka, która brała udział w operacji wojskowej, przedstawianej w filmie. W naszych oddziałach służyło trzech, czy czterech weteranów tamtej operacji, latali w filmowanych śmigłowcach. Zespół Arthura Maxa, przygotowując okolicę do kręcenia sceny desantu, przystąpił do zabezpieczania okien domów w alei Nassera. Ludzie z ekipy odpowiednio zabezpieczyli także dachy, okiennice i drzwi. Ze względów bezpieczeństwa mieszkańców kilku domów zakwaterowano gdzie indziej, inni woleli pozostać w swoich domach i stamtąd obserwować niezwykłe widowisko, rozgrywające się za ich oknami. 16 kwietnia włączono liczne kamery na ziemi i w powietrzu. Operator stabilizowanej żyroskopowo kamery Wescam, John Marzano, przygotowywał się do kręcenia sceny, siedząc na pokładzie śmigłowca Aerospatiale „A-Star”. Odległy początkowo szum wirników śmigłowców zamienił się w ogłuszający hałas, gdy cztery helikoptery Black Hawk i cztery maszyny typu „Little Bird” zawisły nad i w pobliżu budynku-celu. Z wiszących śmigłowców zrzucono liny, po których z wysokości 20 metrów, w tumanach kurzu wznieconego przez łopaty wirników, błyskawicznie desantowali się rangersi. W tym samym czasie śmigłowce „Little Bird” desantowały na dachach kaskaderów, grających komandosów z jednostki Delta. Pod front budynku-celu zajechał konwój 12 pojazdów wojskowych, a setki statystów, grających Somalijczyków, biegło ku budynkowi z bronią w rękach.

Całą skomplikowana sekwencję powtórzono jeszcze osiem razy w ciągu następnych dwóch dni, by nakręcić dodatkowe ujęcia z różnych kamer. - Nad miastem wiszą cztery wielkie, blisko dwudziestometrowe Black Hawki, załadowane rangersami, muszą odnaleźć miejsce desantu swoich żołnierzy. Potem rangersi desantują się po linach na ziemię, wszystko otaczają obłoki kurzu - mówi Jerry Bruckheimer. – To był niesamowity widok. W tym filmie nie wykorzystaliśmy zbyt wielu efektów cyfrowych. To wszystko działo się naprawdę, nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. - Żałowałem, że nie mam ze sobą kawałka drewna, by mieć w co odpukiwać – śmiał się podpułkownik Potts po sfilmowaniu sceny. – Wszystko odbyło się perfekcyjnie. Najbardziej martwiłem się, że poproszono nas o pełne dwa dni takich działań, ale na szczęście zarówno piloci, jak i rangersi spisali się znakomicie. Zero zranień. Choć, oczywiście, zdarzały się rzeczy, do których nie byliśmy przygotowani, jak wtedy, gdy asystent reżysera powiedział – „Okay, powiście tam jeszcze przez jakieś 6 minut, a my podstawimy tam aktorów”. Na szczęście nasi chłopcy wiedzą, jak utrzymać śmigłowiec tak długo w jednym miejscu.

-Pracowaliśmy z prawdopodobnie najlepszym zespołem lotniczym w całej armii USA – cieszy się Ridley Scott. – Ci ludzie traktowali cały film jak prawdziwe ćwiczenia. Podobało się im, powtórki nie były żadnym problemem, ale musieliśmy grać według ich reguł. Musieli być w powietrzu, a potem na ziemi, o tej i o tej, wolno im było latać tylko określoną liczbę godzin każdego dnia, i kiedy prosiliśmy o jeszcze kilka minut, mówili po prostu – „nie”. Mogliśmy się spierać, że jeszcze jest wcześnie, do zachodu co najmniej godzina, ale już ich nie było. Cały czas pracowaliśmy w niedoczasie, w Sidi Moussa światło przestawało być odpowiednie około piątej po południu, znikało za budynkami. Świadkiem kręcenia sceny desantu był autor książki, Mark Bowden, który powiedział – Film pozwala zrobić rzeczy, o których nie ma mowy w książce, a zdjęcia w filmie będą z całą pewnością niezwykłe. Nawet, gdy tak po prostu stałem tam sobie z boku i przyglądałem się temu... To było niezwykłe. Pisząc książkę, musiałem wyobrazić sobie tę scenę niezwykle szczegółowo, ale na filmie ludzie zobaczą coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli.

Żołnierze i filmowcy wkrótce zaczęli się niezwykle szanować – obsada i ekipa patrzyła z podziwem na precyzję działania rangersów i pilotów SOAR, natomiast żołnierze nie szczędzili słów uznania dla profesjonalizmu filmowców. – Nasi chłopcy zaczęli szanować pracę operatorów, pomocników, kaskaderów i wszystkich osób, pracujących na planie Helikoptera w ogniu – mówi major Bill Butler z 75 Regimentu Rangersów. – Nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy, jak wiele wysiłku wiąże się z nakręceniem filmu. -Sadze, że z początku mieliśmy pewne opory – przyznaje major Bean. – Martwiliśmy się o to, jak pokazani zostaną nasi polegli towarzysze, chcieliśmy, żeby odpowiednio pokazać to na ekranie. Ale kiedy poznaliśmy się bliżej, naprawdę cieszyliśmy się z okazji do pracy z tak profesjonalnym zespołem, ucieszyliśmy się, gdy pokazali nam, jak bardzo droga jest im pamięć naszych poległych braci. Sceptycyzm wyparował, i nasi ludzie naprawdę cieszyli się z możliwości wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Choć większość żołnierzy opuściła Maroko zaraz po nakręceniu sceny desantu, kilku pozostało, by wziąć udział w innych scenach filmu, została też część śmigłowców i ich piloci. Koordynator kaskaderów, Phil Neilson, i jego zastępca, były komandos marynarki wojennej Keith Woulard, zaczęli współpracę z prawdziwymi rangersami, wmieszanymi w tłum kaskaderów. – Integracja żołnierzy i kaskaderów poszła naprawdę znakomicie – wspomina Neilson. – Obie grupy żywiły do siebie wiele szacunku. Rangersi to piechociarze – nie boją się byle brudu czy niewygody. Nauczyli też kaskaderów paru niezłych sztuczek.

Wspomnieliśmy już, że wśród żołnierzy przydzielonych do pomocy w realizacji filmu, znalazło się kilku, którzy walczyli w bitwie. Kilku innych, którzy wystąpili już z wojska, przyjechało do Maroka, by przyjrzeć się pracy na planie W filmie, oprócz Johna Colletta, wystąpił kapral Shawn Nelson, którego na ekranie odtwarza Ewen Bremner. Nelson zagrał w wielu scenach walki, podobnie jak kapral Carlos Rodriguez, który w 1993 roku został ciężko ranny, lecz udało mu się powrócić do zdrowia. Collett spotkał na planie także sierżanta Seana Watsona, dowódcę swojej drużyny. Najbardziej poruszającym przykładem sztuki, imitującej prawdziwe życie, był chyba przypadek pilota Keitha Jonesa ze 160 SOAR, który przyleciał do Maroka w grupie innych żołnierzy. Poproszono go, aby dla potrzeb filmu zagrał samego siebie, by odtworzył swoje bohaterskie wyczyny, jakich dokonał jako pilot śmigłowca Little Bird Star 41. Pilotowana przez niego maszyna dostarczyła zespół uderzeniowy do budynku-celu, a po zestrzeleniu Super Six One, Jones, ostrzeliwany przez Somalijczyków, wylądował na miejscu kraksy, ratując z wraku dwóch ludzi. Jones, skromny, nie rzucający się w oczy mężczyzna, protestuje przeciwko nazywaniu go bohaterem, nie prosił też o możliwość zagrania siebie w filmie. Podobnie jak osiem lat wcześniej wypełniał jedynie rozkazy, jednak wspomnienia, jakie wiązały się z udziałem w filmie, nie należały do przyjemnych. Jeden z uratowanych przez niego ludzi, snajper jednostki Delta, Dan Busch (którego w filmie odtwarza Richard Tyson), wkrótce po uratowaniu zmarł z powodu odniesionych ran.

Gościem, który odwiedził ekipę w późniejszym etapie realizacji, był emerytowany sierżant Matt Eversmann, którego w filmie gra Josh Hartnett. Choć obaj mężczyźni rozmawiali wcześniej przez telefon, nie spotkali się aż do dnia, w którym Eversmann wkroczył na plan, przedstawiający obóz dla uchodźców. – Kiedy pojawiłem się pierwszego dnia na planie – przypomina sobie Eversmann - zdziwiło mnie, jak bardzo wszystko przypomina Somalię. Dosłownie aż się cofnąłem, tak bardzo było to surrealistyczne.

„Generał”

Członkowie obsady, choć często zmęczeni długą pracą, przedłużającą się rozłąką z rodzinami, koniecznością pracy w pyle i w trudnych warunkach, byli pod wrażeniem perfekcjonizmu i profesjonalizmu ich „generała”, Ridley’a Scotta. Reżyser zdawał się wprowadzać spokój wszędzie tam, gdzie przebywał (Oko w środku tajfunu, jak to określił Tom Sizemore). Scott był wszędzie tam, gdzie wymagana była jego obecność. Z nieodłącznym cygarem, i właściwym sobie poczuciem humoru, Scott był lubiany przez całą ekipę. I to raczej ze względu na jego zaangażowanie w projekt, a nie z powodu sławy, która tam, w surowych warunkach planu filmowego, nie była wiele warta. Czasami, pracując nad skomplikowanymi ujęciami, wymagającymi użycia wielu kamer, Scott pracował przy użyciu „ridleyogramów,” olbrzymich tablic, na których dokładnie rozrysowywał całe ujęcie, zmieniając i uzupełniając szczegóły, dopracowując je do najdrobniejszych elementów, Jego szkice były później niezwykle pomocne w przekazywaniu wizji aktorom i ekipie filmowej. - Ridley to wizualny geniusz – mówi Josh Hartnett. – Rysuje przepiękne sceny, a kiedy ogląda się je potem już nakręcone, zdjęcia niemal nie różnią się od jego rysunków. Całkowicie pochłania go projekt, nad którym pracuje, a o filmowaniu wie po prostu wszystko.

Mówi Ewan McGregor – Nie pamiętam, bym pracował z reżyserem, który tak jak on wie czego chce i czego potrzebuje. Nie widziałem, by się nad czymś zastanawiał, ujęcia kręci tak, by łatwo się je potem montowało, co oszczędza wiele czasu. Jest niesłychanie precyzyjny i punktualny i naprawdę wydaje mi się, że film, który dzięki niemu obejrzycie, da wam jasne pojęcie o tym, jak naprawdę wyglądała ta walka w Mogadiszu. - Nie znam żadnej innej osoby, która potrafiłaby z takim spokojem pracować żyjąc w takim stresie – mówi Eric Bana. – Nie wiem, jakie pigułki bierze Ridley, czy jakie ćwiczenia uprawia, ale zawsze był najbardziej spokojną osobą na całym planie. Przebywanie w towarzystwie tego wizjonera i artysty to niesamowite przeżycie. - Ridley posiada nadzwyczajny dar wizualizacji tego, o czym myśli – potwierdza Jason Isaacs. – Pamiętam, kiedy przyszedł na plan po raz pierwszy, powiedział: Jadąc tu narysowałem parę szkiców, żebyście zobaczyli co będzie w tej scenie. Pomyślałem: Cholera, narysował TO jadąc samochodem? Czy mogę sobie zabrać jedno do domu? Ridley nie okazuje najmniejszych wątpliwości w sprawach ustawienia kamer, doskonale wie, co w którym momencie trzeba zrobić. Wydaje się, że przychodzi mu to bez najmniejszego trudu.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Helikopter w ogniu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy