"Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć": ROZMOWA Z REŻYSEREM - PATRYKIEM VEGĄ
Nie bałeś się sięgnąć po Klossa? W końcu to ikona i Twój sposób jej przestawienia nie każdemu może przypaść do gustu.
Dziwi mnie, że tyle wahano się z ponownym powołaniem do życia Hansa Klossa. Nie ma w Polsce zbyt wielu bohaterów zbiorowej wyobraźni, którzy tak fantastycznie wpisaliby się w kulturę masową i przenosili się na kolejne pokolenia. Kloss jest przykładem najbardziej fantastycznego bohatera czy nawet superbohatera w polskiej kulturze. Myślę, że marzeniem każdego dorosłego faceta jest zrobić film, w którym można się postrzelać, poganiać i, tak naprawdę, wrócić do dzieciństwa. "Stawka większa niż życie" jest serialem, który bardzo silnie funkcjonował kiedy byłem dzieckiem. Pamiętam, jak wszyscy biegliśmy do domu, żeby zobaczyć kolejny odcinek. Na podwórku każdy chciał być Klossem albo Brunnerem. Mierząc się z tą legendą, miałem nie tyle strach, ile ogromną frajdę i marzenie, by zrobić taką kontynuację "Stawki...", jaką sam chciałbym zobaczyć w kinie.
Co stanowiło największe wyzwanie podczas realizacji?
Byłem autentycznie przerażony kręcąc sceny batalistyczne. Problem polegał na tym, że scena bitwy, która trwa kilkanaście minut w filmie, była kręcona w siedmiu miejscach Polski. Ponieważ nie byliśmy w stanie stworzyć jednego obiektu, tworząc nasz filmowy port doprowadziliśmy do sytuacji, w której aktor skrada się w Kazuniu, wychodzi przez mury na warszawskiej Woli, potem wchodzi do magazynu na Wyspie Szwedzkiej. Następnie wygląda przez okno i znów widzi Wolę, a potem wychodzi na Helu, gdzie jest bitwa przy okręcie. Wiele lokacji w sytuacji niestabilnej pogody, do tego blisko tysiąc statystów-rekonstruktorów, w połączeniu z zaawansowaną pirotechniką, przekładało się na naprawdę ciężki okres zdjęciowy. Mieliśmy jeden dzień na planie, gdy zdjęcia w plenerze trwały 22 godziny. Odetchnąłem, gdy udało się nam je nakręcić, choć myślę, że schudłem przy tym z pięć kilo. Największym wyzwaniem były oczywiście sceny zbiorowe. Bo jest taki próg, powyżej którego przestaje się panować nad ludźmi. Da się pracować z pięćdziesiątką, z setką, ale w momencie, gdy tych osób jest pięćset, pojawia się zbiorowa świadomość tłumu. Praca z nimi w nocnych warunkach, z płaczącymi na planie dziećmi, to wielkie wyzwanie. Wszystkie filmy i seriale, które zrobiłem wcześniej, stanowiły swego rodzaju poligon ćwiczebny. Musiał mi parę razy ten granat nie wybuchnąć, bym wiedział, jak zrealizować efekty, które będą dobrze wyglądać na ekranie. I jestem bardzo zadowolony, że udało się zrobić równy film, którego nie powstydziliby się Amerykanie.
Skąd takie, a nie inne decyzje obsadowe?
W polskim kinie pokutuje niestety często obsadzenie po tzw. warunkach fizycznych. Idąc tym tropem powinniśmy obsadzić Tomasza Kota w roli Brunnera, bo ma talent komediowy. A Adamczyk powinien być Klossem, bo jest blondynem. Zdecydowaliśmy się zrobić coś zupełnie innego i dało to niesamowity efekt. Bowiem ci aktorzy stworzyli kreacje, w jakich nigdy wcześniej nie byli pokazani. Było dla nas oczywiste, że serial realizowano w czasie, gdy język filmu był zupełnie inny, inny sposób opowiadania, inny sposób pokazywania emocji. Byłem przekonany, że trzeba iść w stronę bardziej ludzkiej, emocjonalnej strony prezentowania młodego Klossa, ale musiałem przekonać do tej nowoczesnej konwencji także aktorów z pierwowzoru. I bardzo się cieszę, że dali się do tego nakłonić. Ostatnio w polskim filmie nie udały się próby wskrzeszenia dawnych bohaterów. Czuło się różnicę w sposobie ich gry i gry młodych aktorów. Widzom wydawało się, że to są dwa światy, że to się słabo szyje. Tutaj, na skutek tego, że Mikulski i Karewicz dali się nakłonić do tej nowoczesnej konwencji, mamy efekt, jakbyśmy oglądali Redforda czy Eastwooda, którzy mimo wieku wciąż mają charyzmę i promienieją na ekranie. To największy atut tego filmu. Myślę, że widzowie będą mieli ogromną frajdę.