"Gra wstępna": ROZMOWA Z TAKASHI MIIKE
Gra wstępna to jeden z niewielu horrorów kinowych, które pan wyreżyserował. Jednak w telewizji związany jest pan głównie z tym gatunkiem, skąd ta dysproporcja?
Dla mnie Gra wstępna nie jest horrorem. W każdym razie nie ma tam sił nadprzyrodzonych. To historia dziewczyny, która kieruje się dosyć dziwnym emocjami, choć da się zrozumieć jej motywy. Chce, by osoba, którą kocha, ciągle przy niej była. Ale kiedy czytałem powieść, byłem naprawdę przerażony. Wszystko wydawało się tak realistyczne.
W horrorach zwykle przerażają nas jakieś niezwykłe zjawiska, których nie ma w prawdziwym świecie. Ale w rzeczywistości istnieje wiele przerażających rzeczy stworzonych przez ludzi. Zatem gdy opowiadam o ludziach, film sam zamienia się w horror.
Niektórzy dopatrują się w Grze wstępnej przypowieści z morałem.
To niezbyt trafna konkluzja. Aoyama (główny bohater) ma już 40 lat, dorastającego syna i założył własną firmę. Jedyny jego problem to samotność, potrzebuje kogoś, kto by sprawił, że jego serce zmięknie. Właśnie to niewielki i zupełnie rozsądne pragnienie zaprowadzi go do zguby. Wpierw spycha je na dalszy plan, by zachować poczucie bezpieczeństwa. Z czasem ta potrzeba zaczyna go coraz bardziej dręczyć, aż w końcu nie może się jej oprzeć. W obecnych czasach wszyscy żyjemy blisko krawędzi. Każdy myśli, że jego życie jest poukładane, ale pozabijaliśmy nasze dawne nadzieje i dlatego gdzieś wewnątrz narasta napięcie.
Nikt, kto widział Grę wstępną nie zapomni makabrycznego zakończenia.
To zakończenie bardzo zirytowało wiele osób. Nie uważam, że ostatnia scena jest przesadzona. Na pewno zaaranżowałem ją i zmontowałem w najbardziej stonowany i prosty sposób, w jaki się dało. To pomogło podkreślić groteskowość wydarzeń. Nie pokazuję przemocy po to, by szokować; musi być realistyczna i naturalnie ilustrować fabułę. Oczywiście, kiedy mówię o realizmie, nie oznacza to, że pokazuję swoje własne życie rodzinne. Najbardziej przerażają mnie filmy reżyserów, którzy starannie ukrywają agresję gdzieś w tle, nie pokazują jej bezpośrednio.
W Japonii wielokrotnie rzadziej niż np. w Wielkiej Brytanii popełniane są brutalne zbrodnie, a jednak japońskie filmy i komiksy są ich pełne.
Przypuszczam, że film zajmuje się tym, o czym społeczeństwo nie mówi. To z pewnością dobrze, że Japonia jest bezpiecznym krajem, ale czasem zastanawiam się, czy nie ma czegoś nienaturalnego w łagodności japońskiego społeczeństwa. Poza tym wygląda na to, że to też się wkrótce zmieni.
Czyli myśli pan o publiczności, o tym co się jej spodoba?
Nie, nie myślę. Skąd miałbym wiedzieć, co może jej się spodobać? Wymyślanie składników idealnej rozrywki to bardzo japoński sposób działania. Jednak to przestarzała metoda pracy. Ludzie, którzy myślą w ten sposób, postrzegają publiczność jako szarą masę, a przecież każdy widz jest inny. Dlatego właśnie nie ma czegoś takiego jak rozrywka dla każdego.
Nierzadko kręci pan nawet cztery filmy rocznie. Ma pan przeczucie, że jako japoński reżyser pana kariera może skończyć się nagle niczym w yakuzie?
Tak. Zawsze istnieje obawa, że nie będą już chcieli twoich filmów, bo albo stwierdzą, że są nudne, albo będą chcieli wypróbować kogoś młodszego. Odbieram to jako przemoc. Wielu reżyserów, o których się kiedyś mówiło, zupełnie znikło. A przecież wciąż żyją! W końcu nie walczymy ze sobą tak, jak yakuza.
Nie obawia się pan, że przy tak intensywnej pracy może się pan wypalić?
Nie, to nie jest kwestia pracowania szybko albo wolno. Można wypalić się nawet pracując bardzo wolno. Chodzi raczej o siłę i napięcie. Człowiek prędzej czy później słabnie, ale wystarczy zdawać sobie z tego sprawę. Ciężka praca mnie nie wypala. Wielu ludzi o to pyta, więc jestem tego naprawdę świadom. Praca daje mi motywację i pozytywne napięcie.
Trzeba zamieniać negatywne zjawiska na pozytywne. Dzisiaj w Japonii ciągle powtarzamy, że mamy za mały budżet, że ludzie nie chodzą do kina. Ale można też pomyśleć o tym w pozytywnym świetle, bo skoro publiczność nie chodzi do kina, możemy robić takie filmy, jakie nam się zachce. W końcu cokolwiek nakręcisz i tak nie stanie się przebojem, więc można robić naprawdę odważne, bezkompromisowe obrazy. Mamy wielu utalentowanych aktorów i filmowców, ale także wiele nieciekawych japońskich filmów. Wiele z nich kręci się z wizją tego, jak powinien wyglądać typowy japoński film. Niektórym udaje się wyjść odrobinę poza te ramy, ale sądzę, że powinno się je całkiem zniszczyć.
Dlaczego został pan reżyserem?
Dlatego, że nie miałem wyboru. Marzyłem o startowaniu w wyścigach motocyklowych, bo uwielbiam motory. Myślę, że każdy może zostać reżyserem, szczególnie, jeśli ma pieniądze. Można też najpierw zostać znanym muzykiem, a potem reżyserem. Albo tak jak Takeshi Kitano, zdobyć sławę aktora komediowego, a potem cieszyć się wolnością, jaką daje reżyseria. Tak wiele dróg prowadzi do tego zawodu. Gdyby przyznawać punkty za talent w dziesięciostopniowej skali, to ktoś z 10 punktami jest reżyserem, ale ktoś inny z zaledwie jednym punktem też nim może zostać, jeśli ma odpowiednie znajomości.
Z kolei w przypadku wyścigów motocyklowych wygrywają tylko wyjątkowo utalentowani. Choćbyśmy nie wiem jak ostro trenowali a nie mieli talentu, nie mamy szans. Podziwiam taki świat. Zanim nie zostałem reżyserem, nie brałem tego nawet pod uwagę. Reżyseria wydawała mi się inteligenckim zajęciem.
A może reżyserowanie to sposób na pobudzenie adrenaliny, jak jazda na motorze?
Czasem tak, ale bywam bardzo zaniepokojony, gdy nie mogę w sobie odnaleźć energii czy siły. A one nie przychodzą na zawołanie. Czasami wracają nagle, kiedy usłyszę ulubioną piosenkę, albo otworzę książkę, więc czekam na taki moment. Zdaję się na naturę.