Reklama

"Good bye, Lenin!": NOWE NIEMCY: MÓWI MATTHIAS KALLE

Matthias Kalle, dziennikarz, urodził się w 1975 roku. Swoje felietony publikuje w niedzielnym wydaniu Tagesspiegel. Latem 2003 nakładem Kiepenheuer & Witsch, ukazała się jego pierwsza książka.

Kiedy Alex Kerner obserwował z podziwem jak rakieta Sigmunda Jahna znika w przestrzeni, Matthias Kalle był w przedszkolu, gdzieś tam w głębi Niemiec Zachodnich. Kalle, pisarz i felietonista, ma teraz 27 lat i własny obraz kraju, który tak się zmienił po 1990 roku.

Pomyślałem, że chyba coś ze mną nie tak, bo to zupełnie nie miało sensu: jakiś skoczek narciarski szykował się właśnie do skoku, miał na sobie niebieski strój i coś na kształt wąsów, a w lewym górnym roku telewizora pojawiły się litery: ‘NRD’.

Reklama

Zapytałem matki: ‘Mamo, co to znaczy NRD?’ Mama wiedziała: ‘NRD to Niemiecka Republika Demokratyczna, czyli Deutsche Demokratische Republik. No wiesz...’ No tak, wiedziałem, przynajmniej tyle, ile może wiedzieć dziewięciolatek: na Zimowych Igrzyskach w Sarajewie Niemiecka Republika Demokratyczna była lepsza od Niemiec Zachodnich, kraju, w którym mieszkałem, znanym też pod dziwnym skrótem ‘RFN’. ‘Mamo’ - nie poddawałem się, ‘a co to znaczy RFN?’ Mama wiedziała i to: ‘RFN to Republika Federalna Niemiec, czyli Bundesrepublik Deutschland’.

Nadal jednak czegoś nie mogłem zrozumieć: ‘Ale ja zawsze myślałem, że nasz kraj jest demokratyczny. To my powinniśmy się nazywać Niemiecką Republiką Demokratyczną’. Mama zgodziła się - tak właśnie powinniśmy się nazywać.

Skoczek w niebieskim stroju wygrał, ale nadal nie wiedziałem, czy mam się z tego cieszyć. Poszedłem spać pełen sprzecznych uczuć.

Kilka lat później, w 1986, a może 1987 roku, razem z matką odwiedziliśmy mego ojca chrzestnego w Berlinie Zachodnim. Wykładał wtedy na Uniwersytecie. Do Berlina trafił jako student w latach siedemdziesiątych. Opowiadał, że Berlin miał w sobie coś magicznego - nawet David Bowie i Iggy Pop przenieśli się tam, gdy walczyli z uzależnieniem od narkotyków - co chyba jednak nie miało większego sensu.

Podróżowaliśmy z matką samochodem. Autostradą A2 do Helmstedt, a potem do Berlina drogą tranzytową. Kiedy byłem bardzo mały, mama zabrała mnie do ogrodu zoologicznego zorganizowanego na kształt safari: żyrafy i zebry mogliśmy podziwiać tylko z samochodów. Pamiętam, że było to przeraźliwie nudne - już lepiej było pójść do kina. I tak właśnie się czułem na drodze tranzytowej do Berlina: zamknięci w samochodach, bez możliwości wyjścia, mijaliśmy śmieszne małe traktory i dziwne sklepy. Pamiętam, że było to zarazem śmieszne i smutne, podniecające i przerażające - zupełnie jak w filmie. Na granicy Berlina Zachodniego ‘wschodni’ policjant sprawdzał nasze dokumenty, a ja z trudem powstrzymywałem się od śmiechu: wprost obłędnie śmieszne wydało mi się, że ktoś może nas uważać za wrogów kraju. Muszę przyznać, że poczułem się niemal jak bohater.

Któregoś wieczoru wybraliśmy się we trójkę w stronę Bramy Brandenburskiej - podeszliśmy tak blisko jak to tylko było możliwe. Dzielił nas przecież mur. Weszliśmy na podest przy murze i spojrzeliśmy na Berlin Wschodni. Dokonałem wtedy interesującego odkrycia: pomiędzy znakami oznaczającymi granicę Berlina Zachodniego i Wschodniego był pas ziemi niczyjej. Nie było tam nic. Zupełnie nic. Zapytałem mojego chrzestnego, do kogo należy ta ziemia pomiędzy Berlinem Wschodnim a Zachodnim, ale on, choć był wykładowcą na uniwersytecie, nie potrafił mi na to pytanie odpowiedzieć. ‘W takim razie’ - oznajmiłem radośnie ‘skoro ten teren nie ma właściciela, od dzisiaj będzie tu Kalleland." I obwołałem siebie królem. Nie miałem pojęcia, że właśnie zaanektowałem Dead Man’s Zone. Niewiele jeszcze wiedziałem o prawie.

Rok później zostałem komunistą. Moje postulaty głosiłem z żarem i stanowczością: walka z wyzyskiem mas pracujących, równy dostęp do środków produkcji i podwyżka wynagrodzeń, jako że chciałem kupić rower. Moja matka odpowiedziała mi na to, że mogę w takim razie przejść ‘na drugą stronę’, bo tam na pewno będzie mnie stać na rower, na co odrzekłem, że nie będę się zniżał do takiego poziomu dyskusji. Moja wrażliwość nie przeszkodziła mi jednak wydrapać na ławce w szkole: ‘Niemcy muszą umrzeć, byśmy mogli żyć!’

Niemcy rzeczywiście umarły, ale nikt tego nie zauważył. Data śmierci: 9 listopada 1989 roku. Siedziałem przed telewizorem, zupełnie jak wtedy, w czasie Igrzysk w Sarajewie, i widziałem jak ludzie tańczą na murze, śmieją się i płaczą. Po 9 listopada masy ludzi wylały się z NRD, wpadły do sklepów KaDeWe i H&M, do porno shopów i wielu innych miejsc. Z kolei McDonald’s, BILD i Marlboro przypuściły atak na NRD, państwo, które 3 października 1990 także przestało istnieć. Kilka dni później byłem z klasą na wycieczce w Berlinie, ale miasto różniło się znacznie od tego, które pamiętałem z czasu odwiedzin u ojca chrzestnego, kraj też się zmienił. Poruszaliśmy się po mieście jak lunatycy, w półśnie, nieco aroganccy - no bo może i mieli lepszych skoczków, ale teraz chcieli być tutaj i żyć tak, jak my. Berlin przestał mi się podobać, cieszyłem się, gdy wróciliśmy tydzień później, wróciliśmy na Zachód, do RFN, do kraju, który znałem, ale który, podobnie jak NRD, już nie istniał.

Istniało nadal wino musujące, Trabis i Rotkappchen, papierosy F16, był też Helmut Kohl. Ale w 1992 roku, na Olimpiadzie w Barcelonie, nie było już NRD, a potem nasze miasto opuścili Anglicy. Kiedy byłem mały matka tłumaczyła mi, że są tu po to, by nas chronić.

Przez dziesięć lat krążyłem po nowych Niemczech, ale nigdzie nie czułem się zbyt dobrze. Studiowałem w Lipsku i pracowałem w Monachium, a dwa lata temu przeniosłem się do Berlina - też nie na długo. Coś było nie tak.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Good bye, Lenin!
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy