Reklama

"Furia": WYWIAD

Mel, dosyć długo odpoczywałeś od aktorstwa. Co sprawiło, że znów stanąłeś przed kamerą?

MEL GIBSON: - Tak, po Znakach zrobiłem sobie przerwę, ponieważ czułem się po prostu wypalony, przestało mnie to wszystko bawić. Skoncentrowałem się na reżyserowaniu, pisaniu scenariuszy i produkcji. Ale nadszedł czas na powrót. Nagle poczułem, że po tylu latach przerwy być może znowu mam coś do zaoferowania widzom. Zbiegło się to z pojawieniem bardzo dobrego scenariusza. To fascynująca historia z ciekawymi wątkami, spodobała mi się od razu i dawała szansę na pracę z Martinem, Rayem, Grahamem i Billem Monahanem. Mogłem wziąć też inne role, ale ta wydała mi się najlepsza.

Reklama

Rozmawiałeś z Georgem Millerem o zrobieniu kolejnego Mad Maxa?

- Tak, mieliśmy na ten temat przyjacielską pogawędkę. Zresztą bardzo często ze sobą rozmawiamy, więc jestem na bieżąco. Wiem, że George od lat przymierza się do nakręcenia czwartej części. W pewnym momencie byłem w to nawet zaangażowany, ale nic z tego nie wyszło. Później było wiele koncepcji związanych z tym projektem i prawdopodobnie przeszedł on wiele zmian. Nie mogę się doczekać jego ukończenia, ponieważ wszystko, co robi George ma w sobie jakąś magię, dotknięcie geniuszu. Zapewne to od niego i od Petera Weira nauczyłem się najwięcej.

Jak się czułeś stojąc znowu przed kamerą?

- Pamiętam, że Martin musiał mi parę razy zwrócić uwagę, abym złagodził ton mojego głosu. O takich rzeczach się zapomina, to jest coś w rodzaju wybierania odpowiedniego poziomu głośności. Potem już wszystko odbywało się naturalnie. Kiedy robisz coś od prawie trzydziestu lat, to tak szybko tego nie zapominasz. Ale czułem się dobrze, tak naprawdę nawet lepiej niż kiedykolwiek. Mądry, stary - no, może nie tak znowu mądry i stary. Ktoś powiedział mi kiedyś: "Zrób sobie przerwę, odpocznij, zajmij się czymś innym, wróć i wtedy twoja wena twórcza w jakiś magiczny sposób ożyje". Miał rację. Nie potrafię tego dokładnie opisać, ale czuję, że coś takiego się zdarzyło. Wiesz, nie ma nic lepszego niż zrobienie sobie od czasu do czasu wakacji.

Występujesz tu w wielu brutalnych scenach walki. Przygotowania do roli wyglądały inaczej niż w przypadku wcześniejszych filmów?

- Jedyna rzecz, jaką zrobiłem, to zamówienie sobie na następny dzień kręgarza. (śmiech) Wiedziałem, jak się będę czuł, że obudzę się jak po wypadku drogowym i rzeczywiście tak było. Nie dochodzę już do siebie tak szybko jak kiedyś. A ten drugi ma 25 lat, prawda? I wcale się nie przemęcza. To nie jest przyjemne doświadczenie. Nie potrafię już oddać ciosu tak szybko jak dawniej. Ale dopóki wygląda to dobrze na ekranie, to wszystko w porządku. (śmiech)

Twoje aktorstwo w tym filmie przypomina mi Boba Pecka. Widziałeś brytyjską wersję "Furii"i?

- Oglądałem ją z zapartym tchem jeszcze w latach 80. To był jeden z najlepszych seriali telewizyjnych, a brytyjska telewizja w tamtych czasach była wspaniała. Wszyscy wtedy o tym mówili. Ale podkreślam, że nie oglądałem go ponownie właśnie po to, aby samemu spróbować zagrać tę rolę wiarygodnie. Jeśli jednak mówisz, że gram jak Bob Peck, to mi pochlebiasz, ponieważ uważam, że był absolutnie wyjątkowy.

Martin, bardzo podoba mi się rozwój akcji w tym filmie. Jak podchodziłeś do jej przełomowych momentów? Kręciłeś je dokładnie według scenariusza?

MARTIN CAMPBELL: Tak, bardzo dokładnie. Staraliśmy się, żeby akcja w filmie rozwijała się stopniowo. Nie ma jej zbyt dużo, ale kiedy coś się wydarza, to tak nieoczekiwanie, jak wypadek samochodowy. Ułamek sekundy, a ty tak naprawdę nie wiesz, co się stało. I właśnie w ten sposób starałem się to robić.

Czy to jest film polityczny?

- Wydaje mi się, że jest to bardziej film o stracie, żalu i zemście. Cały o tym mówi. Sadzę, że wątek polityczny jest tutaj najmniej interesujący.

Mel, co najbardziej pociągało cię w tej roli i jaka scena w filmie była dla ciebie największym wyzwaniem?

MEL GIBSON: - O rany, największe wyzwanie... Wiesz, za każdym razem, gdy bierzesz się za coś, zastanawiasz się, czy dasz radę. Nigdy nie masz gwarancji sukcesu, nie ma na to żadnej tajemnej recepty. Mam na myśli to, że zawsze istnieje ryzyko dotkliwej porażki. W każdym zawodzie, w którym wystawiasz się na oceny innych - nieważne, czy jesteś szefem kuchni, dyrektorem opery, malarzem, aktorem czy filmowcem - trzeba się liczyć z krytyką. Albo nie zostawią na tobie suchej nitki, albo będziesz wychwalany pod niebiosa - ewentualnie coś pomiędzy. Czasami dzieje się i jedno, i drugie. Wszystko stanowi wyzwanie. Każda rola jest wyzwaniem.

Często grywasz bohaterów, którzy stracili rodziny albo walczą o sprawiedliwość?

- Myślę, że to jest bardzo stary motyw wielu historii.

RAY WINSTONE: - A poza tym najpierw czytasz cały scenariusz. Jeśli ci się podoba, to nieważne, jaki jest główny temat filmu. Najważniejszy jest sam scenariusz.

MEL GIBSON: - Rzeczywiście tak jest. Rozmawialiśmy kiedyś o tym scenariuszu z Martinem. Bardzo przypominał nam jakobińskie tragedie z XVII wieku, które były pisane przez Anglików, a bohaterami byli Włosi. (śmiech) To było naprawdę dziwaczne. W XVII wieku Włosi byli wyjątkowo mściwi. Ale to wszystko opisywali Brytyjczycy. (śmiech) Oni zawsze mówią o innych. Więc wszystko mi przypominało tamte historie. To stary motyw, jest elementem większości mitów bohaterskich.

Ray, twoja rola jest w tym filmie tak ważna, że miałem nadzieję, że będziesz ostatnim sprawiedliwym. Dobrze się bawiłeś na planie?

RAY WINSTONE: - Było fajnie, ponieważ zwykle najbardziej pragnie się grać w scenach pełnych emocji. A przynajmniej ja takie lubię. Czytając scenariusz nie miałem zbyt wiele czasu na przygotowanie się do roli, na siedzenie przy stole czy w ogrodzie i obserwowanie innych grających podobne sceny oraz ustalanie, jak się w nich zachowywać. Albo na zastanawianie się, jak na początku filmu zagrać człowieka pozbawionego emocji, który wydaje się być martwy. Zdarzało mi się widywać wcześniej takich ludzi - zwykle w filmach o II wojnie światowej - mieli tak przeszywający wzrok, że nie można ich było okłamać. Z uwagi na ładunek emocjonalny, z jakim Mel musiał się zmierzyć w tym filmie, to on podejmował decyzje. Aktorstwo jest zawsze sprawą wyboru, ale granie kogoś, kto nie okazuje żadnych emocji jest ciekawe, ponieważ trzeba to zrobić umiejętnie. Ta praca w ogóle jest zabawą, szczególnie, jeśli siedzisz naprzeciwko kogoś takiego jak Mel czy John Hurt. Praca z utalentowanymi ludźmi, którzy znają się na rzeczy i wiedzą co robić, to prawdziwe błogosławieństwo.

Mel, masz za sobą długą karierę aktorską, ale jak nauczyłeś się reżyserować filmy? I czy myślisz czasami, żeby do tego wrócić?

MEL GIBSON: - Jak można się nauczyć reżyserii? Po prostu kręcisz się po planie, obserwujesz co się dzieje, zadajesz pytania i w końcu już wiesz, skąd się biorą różne pomysły. Widzisz, jak są realizowane, możesz wyrażać swoje wątpliwości. Przekonujesz się, czy odnoszą sukces i zaznajesz smaku zwycięstwa lub porażki. Uczestnicząc przez 30 lat w wielkim eksperymencie naukowym nie możesz się tego nie nauczyć. A jeśli pracujesz z prawdziwymi fachowcami, to jest już po prostu wspaniale.

- Czy można całkowicie zapomnieć jak to się robi? Nie sądzę. Można się powstrzymywać i za bardzo nie wtrącać. Mam nadzieję, że nie naciskałem zbytnio na Martina. Ale czasami zdarzało mi się powiedzieć: "Słuchaj stary, a dlaczego by nie...?" Po czym przedstawiałem mu swoją koncepcję. Wiesz, co się działo, kiedy ja sam reżyserowałem? Ludzie przychodzili do mnie z dobrymi pomysłami, a ja mówiłem: "To fantastyczne, mogę to wykorzystać?" Zgadzali się, a ja je realizowałem.

- Martin faktycznie "pożyczył" ode mnie jeden z pomysłów. To cecha dobrego reżysera: kiedy widzi jakiś dobry koncept, to z niego korzysta.

Chciałbym zapytać o zakończenie filmu. Ostatnia scena jest po prostu wspaniała. To pomysł Monahana, czy tak było w oryginalnym scenariuszu?

MARTIN CAMPBELL: - Mieliśmy najpierw trochę inne zakończenie, które nam jednak nie pasowało. Przedyskutowaliśmy sprawę, Mel zaproponował, żeby nakręcić tę scenę na szpitalnym korytarzu, tak też zrobiliśmy. Ot i cała historia.

Jest jeszcze jedna scena, myślę, że jedna z lepszych w tym filmie. To retrospekcja z małą dziewczynką i scena golenia. To nie był mój pomysł, tylko Mela. Improwizował, kręciliśmy ją ze dwie albo trzy godziny. To chyba moja ulubiona scena w filmie, a na pewno jedna z tych ulubionych.

Martin, czy nie obawiałeś się powrotu do historii, która już raz odniosła sukces?

- Nie, o wszystkim decydował scenariusz. Tak jak powiedział Ray - scenariusz jest najważniejszy. Historia ojca, który traci jedyną córkę i zaczyna badać okoliczności jej śmierci, zawsze wydawała mi się interesująca. Mówiąc szczerze, to była tylko kwestia dobrego scenariusza. To, co zrobił Andrew Bovell z jego pierwszą wersją było wspaniałe, ale za jego ostateczny kształt odpowiada Bill Monahan. Mogłem więc spokojnie wyrzucić z pamięci miniserial. To był bardzo dobry scenariusz, nie miałem żadnych wątpliwości, czy powinienem go zrealizować.

Mel, twój filmowy dorobek jest naprawdę imponujący. Co jeszcze chciałbyś osiągnąć?

MEL GIBSON: - Pracuję z Grahamem nad filmem o Wikingach. (śmiech) Chcesz wiedzieć, jaki był mój pierwszy pomysł na film? Miałem 16 lat, chciałem zostać filmowcem i nakręcić film o Wikingach. W języku staronorweskim, którego się wtedy uczyłem. To trochę dziwne mieć w takim wieku tak absurdalne pomysły. Być filmowcem? To rodzaj romantycznej, płonnej nadziei. Ale taki był mój pierwszy pomysł na film - bardzo zwariowany.

Czy ten film o Wikingach będzie grany po angielsku czy w staronorweskim?

MEL GIBSON: - Sądzę, że i w staroangielskim i w staronorweskim. Niezależnie od tego, co ta historia z IX wieku ma do zaoferowania współczesnym widzom, ja pokażę wam prawdziwego mężczyznę...

Ten Wiking was przerazi. Nie będzie stale powtarzał: "Zamierzam umrzeć z mieczem w mojej dłoni". Nie chcę już tego słuchać, (śmiech), to mnie wykańcza. Chcę zobaczyć kogoś, kogo nigdy wcześniej nie widziałem, mówiącego niskim, gardłowym głosem. Kogoś, kto przychodzi do mojego domu i mnie przeraża.

Podoba ci się ta historia?

- O tak, jest fantastyczna. Próbuję sobie wyobrazić, jak wtedy wszystko wyglądało, zwłaszcza, że dokładnie tego nie wiemy. Może trochę ją wyidealizujemy, uczynimy na potrzeby filmu bardziej fascynującą. To wszystko sprawa wyboru.

Dlaczego wybraliście Mela do roli Thomasa Cravena?

GRAHAM KING: Po pierwsze nikt inny nie zagrałby tak emocjonalnie jak Mel. Do dziś pamiętam tę scenę z "Zabójczej broni", w której trzyma lufę pistoletu w swoich ustach. On się doskonale do tej roli nadaje, pasuje do takiego scenariusza, a to, że zagrał w tym filmie było dla nas zaszczytem. Jeśli o mnie chodzi, to nie znałem Mela wcześniej, ale wiedzieliśmy, że bardzo podobał mu się miniserial. Spotkaliśmy się z nim, ponieważ naszym marzeniem było zobaczyć Mela Gibsona przed kamerą.

- Sądzę, że scenariusz naprawdę mu się spodobał, a właściwie jego szkic, który napisał Andrew Bovell. Tak jak już Martin powiedział wcześniej, potrzebowaliśmy jednak ostatecznej wersji scenariusza. Zadzwoniłem do Billa Monahana, wysłałem mu miniserial, a on powiedział, że napisze scenariusz w sześć tygodni. I zrobił to, dacie wiarę? Na nasze szczęście Mel po przeczytaniu go powiedział: "Do roboty!" To wszystko było takie niezwykłe: widzieć go na planie, wychodzącego z przyczepy i grającego Cravena. On ma naturalny talent, to jest zdumiewające.

Mel, czy podczas swojego odpoczynku od aktorstwa brałeś pod uwagę taką możliwość, że już nigdy nie wrócisz do aktorstwa?

MEL GIBSON: - Tak, oczywiście, chociaż raczej na samym początku. Z biegiem czasu zacząłem się zastanawiać, czy nie spróbować ponownie. Nigdy nie wiesz na sto procent, co się wydarzy. Dlatego też nie ogłaszałem oficjalnie, że odchodzę na aktorską emeryturę. Nie chciałem tego robić, po prostu potrzebowałem odpoczynku.

Byłeś zniechęcony czy po prostu zmęczony?

- Zmęczony i znudzony. Robiłem tak już wcześniej, przez rok odpoczywałem lub zajmowałem się czymś innym. Myślę, że jeśli coś zaczyna nas nużyć, to chęć zmian jest czymś zupełnie naturalnym.

Mel, czy podczas odpoczynku od pracy w branży filmowej odkryłeś w sobie coś nowego, dowiedziałeś się jeszcze czegoś o życiu?

- Tak właściwie to nie byłem całkowicie poza branżą. Nawet sporo się w tym czasie nauczyłem: na temat pisania scenariuszy i tworzenia całego projektu filmowego - od pomysłu poprzez scenariusz, aż do skierowania filmu do produkcji i realizacji, samodzielnego marketingu i dystrybucji. Może z wyjątkiem samego przygotowania premierowego pokazu filmu wiem teraz więcej o tym wszystkim. Kupiłem nawet w Australii sieć kin Dendy, zajmuję się więc teraz także wyświetlaniem filmów.

Przekonałeś się również, że chcesz w nich ponownie występować?

- Nadszedł na to odpowiedni czas. Poczułem, że znowu chcę to robić. To była moja pierwsza miłość, wiesz? Kiedy odchodzisz na jakiś czas, ona blednie i traci swój blask, ale kiedy przychodzi czas powrotu, to po prostu wracasz.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Furia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy