Reklama

"Dzień świra": MAREK KOTERSKI MÓWI

o tym jak wymyślił „Dzień świra”

Przed laty napisałem tekst teatralny „Nienawidzę”. Któryś z kolegów mówił mi, że jest w nim esencji na pięć filmów. Niektóre rzeczy spożytkowałem z tego tekstu matki w „Ajlawiu” czy „Nic śmiesznego”. Natomiast i z tego tekstu i z zapisków całego życia pozostawały mi notatki, okruchy afabularne, których nie mogłem do niczego przyczepić, takie wolne elektrony. Uzmysłowiłem sobie, że mogę zrobić z tego film, który będzie zupełnym aktem wolności twórczej. Nie liczyć się z fabułą, ani z dotychczasowymi, nawet własnymi, wzorami, zrobić taką jazdę o najintymniejszych, najboleśniejszych i sprawach najprzyziemniejszych. O takich, które są dla mnie największą udręką. Uzmysłowiłem sobie, że dobrze sobie radzę z dużymi problemami, mobilizuję się wtedy. Natomiast dzień codzienny mnie wykańcza, wykańczają mnie gówna. To jest coś, wobec czego jestem kompletnie bezbronny.

Reklama

Na spotkaniu z młodymi dramaturgami ktoś odczytał fragment tekstu o mnie Zbigniewa Majchrowskiego. Był tam cytat z „Małych listów” Mrożka: „Najtrudniej jest przeżyć następne pięć minut. Życie to jest następne pięć minut. Najczęściej trzeba coś przełożyć z miejsca na miejsce, a potem z powrotem na to samo miejsce. Wstać, usiąść, pójść, zareagować. A jednak nie ma innego życia jak tylko następne pięć minut. Reszta to wyobraźnia.” Od tego momentu wiedziałem o czym będzie ten film. Amerykańscy scenarzyści uczą, że bez względu na artystyczność filmu, musi dać się tak długo streszczać, aż uda się go opisać jednym zdaniem. „Dzień świra” jest filmem o bólu istnienia najbliższych 5 minut.

Uważam go też za film przełomowy dla mnie pod każdym względem. Był najgorszy, jeżeli chodzi o traumatyczność przeżycia, o koszta, jakie poniosłem przy robieniu tego filmu. Teraz będzie z górki. Już się nie zamierzam z tą bzdurą, która mnie otacza, rozprawiać. Już mam inne tęsknoty twórcze. Wyczerpałem swoje zapotrzebowanie na introwertyzm i od jakiegoś czasu czuję potrzebę wzięcia się za sprawy innych ludzi.

o materializowaniu się filmu

Ponieważ wszystkie dotychczasowe teksty powstawały najpierw w formie teatralnej, a potem filmowej, taka była też i tutaj kolej rzeczy. Najpierw powstała sztuka teatralna, która zdobyła jedną z trzech głównych nagród na konkursie w telewizji, ale nikt się za nią nie wziął. Pisanie scenariusza było wielkim wyzwaniem, ale też i okazją do tego żeby dołączyć do niego takie nietknięte sprawy z „Nienawidzę”, dołączyć też mnóstwo innych okruchów, które pozornie przeszkadzały w dramaturgii, ale dla mnie były najważniejsze. Napisałem pierwszą wersję scenariusza, która roiła się od rzeczy pozornie nieprzekładalnych na język filmowy.

Zaniosłem ten pierwszy literacki tekst panu Włodkowi Otulakowi. On powiedział, że mu się to bardzo dobrze czyta i jest bardzo ciekawe, tylko zupełnie nie ma pojęcia jak z tego można zrobić film. Był też za tym, żeby egzemplarz zanieść „Zebrze”. Porozumieli się. W kolejnych wersjach scenariusza, coraz bardziej go ufilmawiałem

Miałem niesłychane wsparcie ze strony pana Włodka, któremu się zwierzyłem, że piszę taki tekst, ale on się na film nie nadaje. I on powiedział mi – Niech pan przyniesie, co się pan martwi, to ja się będę martwił. To była fantastyczna postawa. I fakt, że taki film może powstać w czasie, kiedy krwiożercza komercja wszystko zjada jest bardzo dla mnie budująca. Jednak można zrobić artystyczny film.

o Marku Kondracie

W trakcie rozmów producencko–reżyserskich mówiliśmy sobie – żadnych gwiazd. Gwiazdy są rozleniwione, w głowach im się poprzewracało, nie chce im się grać, nie chce im się spocić przy graniu, ani utoczyć krwi, ani żółci. Ale aktor musi wytwarzać, ja to nazywam, pole magnetyczne. Dla mnie nie jest najistotniejsze czy aktor jest dobry czy zły, tylko czy się na niego patrzy czy nie. I ci, których próbowałem nie wytwarzali takiego pola. Wtedy obejrzałem „Weisera” i uzmysłowiłem sobie, że przecież jest Marek Kondrat. Pomyślałem sobie, że to tak się zapętla od „Domu wariatów”, gdzie przecież grał Marek. Ten film traktuję jak zamknięcie klamry i znowu on. Zaczęło mi to pasować. Uprzedziłem go jednak, że zamierzam zrobić zdjęcia próbne. A on na to, że może wziąć udział w zdjęciach próbnych i tak wszystkich wykosi.

Myślę, że Marek zagrał tu najlepszą rolę od czasu „Domu wariatów” (śmiech). Stworzył kreację. Ani przez chwilę nie gra sposobem, dał z siebie 100% możliwości, spocił się, utoczył krwi i żółci, łez. To jest pierwszy film i pierwsza kreacja, kiedy zrozumiałem, że lepiej bym sam nie zagrał. To śmiesznie brzmi, ale zawsze miałem takie wrażenie, zresztą podsycane przez ekipy. To się wzięło stąd, że uważam, że najlepszym sposobem przekazania aktorowi moich intencji, będą nie słowa, bo one oddalają od prawdy, ale pokazywanie, granie. Robiłem to nie po to, żeby mnie naśladowali, tylko grubą kreską przekazywałem intencje. Na etapie prób tekstowych (zawsze robię próby stolikowe przed zdjęciami i na plan wszyscy wchodzą z opanowanymi rolami) Marek poprosił mnie, żebym mu nie pokazywał, bo nie chce grać mnie. Przystałem na to i po raz pierwszy zobaczyłem, że nie zagrałbym tego lepiej. W moim odczuciu on zrobił światową kreację. Absolutnie może stawać z Robertem De Niro czy Russellem Crowem.

o tym czy Adaś to on

Dyżurne pytanie przy okazji moich filmów – „Czy to jest o panu?”. Mówię, że tak. Choć w „Dniu świra” dużo się nie zgadza. Bohater jest nieudacznikiem – to się akurat coraz mniej zgadza. Bo z dialogami to jest tak, że ja widzę czy słyszę gdzieś dwa pierwsze zdania i już potem uruchamiam diabelską konsekwencję tej rozmowy. Reszta jest kreacją. W tym filmie jest sporo czegoś, co Hłasko nazywał „zmyśleniem prawdziwym”. Jest tu logika zmyślenia prawdziwego, choć oczywiście czerpię z siebie choćby po to, żeby czerpać z pierwszej ręki.

„Dzień świra” kończy moją potrzebę autoterapii artystycznej, wyrzucenia wszystkiego, co najbardziej nieudane, bolesne, co się wiąże z poczuciem winy, z porażką, ze strachem. Czuje ulgę i szczęście, że mogłem zrobić ten film.

o tym dla kogo jest „Dzień świra”

Nie byłoby „Dnia świra”, gdybym swego czasu nie odważył się na „Porno”. Miałem w pewnym momencie potrzebę zrobienia towaru. Po „Życiu wewnętrznym” wiedziałem, że jestem artystą. Dostałem najważniejsze nagrody w tym kraju. Ale potrzebowałem być nie tylko zapłakanym, rozmazanym poetą, ale facetem, na którym można zrobić interes. Chciałem dojść do amerykańskiego ideału kasy i klasy. Przestałem chcieć robić filmy, które są dla widowni DKF-owskiej. Robię je dla takich, którzy jak powiedział mi Grzesiu Ciechowski, kiedy ostatni raz się widzieliśmy – kumają czaczę. Robię dla młodych widzów, ale nie dlatego że są młodzi, bo to nie jest jeszcze patent na wrażliwość, ale dlatego, że najczęściej u nich mamy do czynienia z idealizmem (często pod maską cynizmu). I dla tych wszystkich, którzy ten idealizm przenieśli w wiek dojrzały, bo jest takich wielu, którzy go ochronili, nie stracili pamięci co ich bolało najbardziej w młodości, co ich raniło, kiedy się czuli upokarzani. Kiedy to wszystko pamiętają, to znaczy, że jest OK, że z nimi się też dogadam.

o tekstach młodzieżowych w filmie

Teksty są całkowicie moje i jest to jest jedną z moich mocnych stron, właśnie to kumanie czaczy. Powiedziałbym nawet, że w tych dialogach młodzieżowych nie ma wcale najnowocześniejszych sformułowań, bo one się bardzo szybko deaktualizują. Ale jest w nich prawda ekspresji młodego człowieka. I to jest najistotniejsze. Uczestniczę w życiu z poziomu chodnika. W filmie „Adwokat diabła” padają słowa, że żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością, trzeba jeździć metrem, bo z samochodu nic nie widać. Jestem w kontakcie z rzeczywistością 24 godziny na dobę. Nigdy nie miałem przerwy na reklamówkę, na odcinek serialu.

o trzynastozgłoskowcu

To się wzięło z czasów „Życia wewnętrznego”, kiedy drugi reżyser powiedział mi, że to tak, jakby Achilles mieszkał w bloku na 15 piętrze. Jaką on ma szansę na heroizm? Żadną, zero. W tym bloku, gdzie sąsiad nad i pod nim o tej samej godzinie ściągają kurtkę i we trójkę wieszają je na takim samym wieszaku, w takim samym przedpokoju. A z drugiej strony heroizm istnieje w naszym życiu, a takim metrum, w którym najbardziej heroiczne rzeczy się dokonywały w naszych romantycznych tekstach był trzynastozgłoskowiec. I ten trzynastozgłoskowiec zaczął coraz bardziej nasycać moje teksty. Całe fragmenty „Nic śmiesznego” były pisane trzynastozgłoskowcem, oczywiście nie rymowanym. W interpretacji trochę krytym. Cały monolog o prykaniu, który mówi Pazura, jest trzynastozgłoskowcem. Jest też w „Ajlawiu” – cała scena o miłości francuskiej, w sztuce telewizyjnej „Nas troje” – bardzo dużo. W „dniu świra” też go jest sporo. Na przykład scena, kiedy bohater opierdala robotników, że mu tłuką młotem pod oknami jest pisana trzynastozgłoskowcem.

o synu

Mnie się wydaje, że Michał znakomicie się sprawdził. Sceny z jego udziałem są fantastyczne. Michał jest w moim odczuciu zwierzęciem filmowym. Na przykład w „Ajlawiu” miał 100% powtarzalności, zupełnie nie jak u amatora, gdzie dobry jest zwykle tylko pierwszy dubel.

W życiu prywatnym moje stosunki z synem są bardzo dobre. Układa się nam z Michałem coraz lepiej. Mam bardzo duże wsparcie z jego strony i on z mojej. Lubimy ze sobą być i gdybym zrobił o tym film, to byłby nudny jak flaki z olejem.

o psach

Psy w domu mieliśmy zawsze. I muszę powiedzieć, że psy, koty i dzieci z reguły lgną do mnie. Ale co to by była za scena w filmie, jakby się do mnie łasił pies. Czy to się da oglądać w ogóle? Do mnie, jeśli chodzi o psy, najbardziej przykleiły się oczywiście przeżycia traumatyczne. Jak mnie bez zdania racji atakują, szczególnie jak idę zamyślony. Jest tu w dzielnicy taki jeden rudy śmieć, który zawsze szarżuje jak torpeda na mnie. Daję w filmie wyraz swojej niezgodzie na to, żeby trzymać psy przeciwko ludziom. W Polsce jeśli chodzi o to, jest przegięcie pały. To tak, jakbym ja biegał i walił psy kijem na oślep. Tak samo pies nie może atakować. Wszędzie wiszą wywieszki, żeby wyprowadzać na smyczy. Wolność psa nie może być kosztem wolności człowieka. I odwrotnie też nie. Jeśli jestem czuły na krzywdę zwierząt, to tym bardziej czuję się niesprawiedliwie potraktowany przez psich szajbusów, jak nagle bez racjonalnego powodu szarżują na mnie. Wtedy się odgrywam na nich w filmach.

o mieszkaniu w bloku

Wbrew pozorom, wychowałem się w malowniczej willi we Wrocławiu. Mieszkałem tam do dwudziestego któregoś roku życia. Do bloku trafiłem w Łodzi i to była wielka trauma. Potem przeprowadziłem się do bloku do Warszawy. Ale tu jest tak cicho i zielono, że nie odczuwam, że mieszkam w bloku.

o zdjęciach

Sceny nad morzem kręciliśmy w Dębkach. Sceny w pociągu kręciliśmy w wynajętym pociągu na trasie Warszawa-Białystok. Mieszkania, gabinety lekarskie – to była hala zdjęciowa, a plenery warszawskie. Bloki ursynowskie kręcone były z 20-metrowego, największego statywu powietrznego, jaki jest w Polsce osiągalny.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Dzień świra
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy