"Do ciebie, człowieku": Głosy prasy
"Do ciebie, człowieku to posępna, ale i komiczna symfonia o znaczeniu (a może przeciwnie: o braku znaczenia) życia. Szwedzki reżyser Roy Andersson powrócił do estetyki znanej z nagrodzonego w 2000 roku w Cannes filmu Pieśni z drugiego piętra. Po raz kolejny pokazał film składający się z serii statycznych, na pozór niezwiązanych ze sobą obrazów, pełnych beznamiętnego skandynawskiego humoru. Mocna rzecz".
Justin Chang, "Variety"
"W Do ciebie, człowieku pobrzmiewają echa poprzedniego, doskonałego filmu Anderssona Pieśni z drugiego piętra uhonorowanego w 2000 roku Nagrodą Specjalną Jury Festiwalu w Cannes. Podobny jest zarówno sposób konstrukcji filmu (długie ujęcia; skąpe, lecz wymowne dialogi; luźno powiązane ze sobą sceny, z których zbudowana jest opowieść), jak i czarny humor. Andersson jest mistrzem, który jak nikt inny potrafi pokazać absurdy współczesności i osamotnienie człowieka. Do ciebie, człowieku to przedsmak apokalipsy".
Geoff Andrew, "Time Out"
" W Do ciebie, człowieku nie ma linearnej fabuły, to raczej kalejdoskop luźno powiązanych ze sobą scen z życia codziennego dużego miasta.
Już po jednym z pierwszych ujęć domyślamy się, że będziemy mieli do czynienia z galerią najbardziej niesamowitych ludzkich typów.
Tragizm miesza się tu z groteską. Sam reżyser nazwał swój styl "banalnym połączeniem absurdu z ekspresjonizmem". Wymyślone przez niego sceny przypominają awangardową fotografię. Upozowani bohaterowie uchwyceni w pozbawionych ornamentów miejscach. Raczej oszczędnie umeblowane pokoje, biura i bary. Puste ściany. Ludzie Anderssona są zmęczeni i szarzy. Wyraziste są jedynie szczegóły: czerwone usta, fioletowe kozaczki, makijaż rockowego muzyka.
Film Roya Anderssona mógłby być zapisem przytłaczającego, smutnego, ale zarazem pięknego snu. Śnią przecież także jego bohaterowie. Samotna nastolatka w obskurnym barze głośno opowiada, co jej się przyśniło (mówi to prosto do kamery, podobnie jak bohaterka pierwszej sceny). Dziewczyna w ślubnej sukni i jej wymarzony Mickie Larsson z gitarą w ręku znajdują się w małżeńskiej sypialni, która przesuwa się jak wagon kolejowy po torach wzdłuż peronu. Mickie gra, a za oknem ich domu wiwatuje tłum. Nastolatka komentuje do kamery: "Nikogo z nich nie znaliśmy, a wszyscy byli tacy mili, tacy mili". Czysty surrealizm.
Ale płynie z tego wszystkiego całkiem logiczne przesłanie. Być może wypowiada je jedna z postaci: wypalony pracą psychiatra, który ze zmęczenia trzyma się za serce? Świat jest padołem łez, a ludzie są samolubni, chciwi, małostkowi. Przychodzą do psychiatry po ratunek, żeby im pomógł "dobrze się poczuć". Mocne, ale odnosiłam wrażenie, że i tak reżyser stoi po stronie swoich bohaterów. I tylko ostrzega, że taki świat nie ma przyszłości: w ostatniej scenie nad miastem lecą wojskowe samoloty. Bombowce? Reżyser nie dopowiada, co będzie dalej, ale chyba możemy się domyślić".
Agnieszka Czajkowska, "Gazeta Wyborcza"