Reklama

"Czyja to kochanka?": FRANCIS VEBER O FILMIE

Jak powstał pomysł na film?

Francis Veber – Jest to oczywiście najtrudniejsze pytanie dla twórcy – skąd wziął się pomysł. Czasami coś mnie zainspiruje. Tak było na przykład z filmem „L'Emmerdeur”. Usłyszałem,

że ktoś zastrzelił Martina Luthera Kinga w pokoju hotelowym. Pomyślałem sobie wtedy: „Ktoś musiał być naprawdę odważny strzelając do człowieka w miejscu publicznym, w hotelu, kiedy to pokojówka może wejść w każdej chwili.” Z „Czyja to kochanka?” cała sprawa wydaje się być bardziej złożona. Starałem się sobie wyobrazić jak może się poczuć facet, multimilioner, ożeniony z niebezpieczną kobietą (niebezpieczną w sensie posiadania większej części udziałów w ich firmie), który widzi się na zdjęciu z kochanką, przepiękną modelką, w jednym

Reklama

z plotkarskich magazynów. A nic nieznaczący przechodzień ujęty jest na tym samym zdjęciu

w tle. Facet w panice mówi do żony: „ona nie jest ze mną - jest z nim!”. Nie wiem jak wszystkie te szczegóły zebrały się w jedna całość, ale pamiętam, że pewnego dnia ta całość była na tyle wyraźna, iż zacząłem ją postrzegać jako niezły scenariusz i pewnie jeszcze lepszy film. Kiedy masz pomysł, koncept albo przynajmniej sam początek filmu, nigdy nie jest się pewnym czy wytrzyma presję czasu. To może być tylko i wyłącznie punkt wyjścia do czegoś większego albo po prostu zwyczajna klapa. A później męczysz swoich bliskich, przyjaciół i domowników opowieścią o tym, co planujesz zrobić. Dopiero z zainteresowania w ich oczach widzisz czy twój pomysł jest tak naprawdę coś wart.

Czy napisanie scenariusza do „Czyja to kochanka?” zajęło Panu dużo czasu?

F.V. – Dla mnie stworzenie scenariusza to najtrudniejsza część robienia filmu. W tym przypadku było to wyjątkowo trudne, bo z pewnym problemem bardzo długo nie mogłem się uporać. A mianowicie - co mogłoby przekonać modelkę do czegoś tak absurdalnego, jak zamieszkanie z przypadkowym, a do tego tak zwyczajnym facetem ze zdjęcia. Wiadomo,

że z jednej strony chodzi o ratowanie z opresji swojego kochanka multimilionera. Kiedy opowiadałem o pomyśle mojemu amerykańskiemu asystentowi, to właśnie było pierwsze pytanie które mi zadał. Odpowiedziałem, że „dostanie za to trzy albo i cztery miliony dolarów”. Przyznał mi rację. Po powrocie do Francji paru przyjaciół też zadało mi to pytanie i ja odpowiedziałem im tak samo. Ale ich reakcją było stwierdzenie, że po prostu zwyczajna z niej dziwka! No i miałem zagwozdkę, bo wychodziło na to, że albo zgodziła się zrobić to z czystej miłości albo przyjęła te pieniądze z wyrachowania i wtedy faktycznie wychodzi na dziwkę.

To był jeden z tych problemów ze scenariuszem, który trwa minimum trzy tygodnie zanim

w mękach wymyśliłem rozwiązanie.

Jako komediowy ekspert dużą rolę przywiązuje Pan do odpowiedniego rytmu swoich filmów. Czy ten rytm widzi Pan już w początkowej fazie pisania scenariusza?

F.V. – Oczywiście, że tak. Proszę pamiętać, że zaczynałem jako scenarzysta, a reżyserem stałem się dopiero po napisaniu osiemnastu scenariuszy. Zdaję sobie doskonale sprawę, że film tworzony jest już w początkowej fazie pisania scenariusza. Jeśli piszesz scenariusz

w odpowiednim tempie i rytmie, nie będziesz miał potrzeby nadrabiania czy dopisywania czegokolwiek podczas zdjęć czy montażu. Idealnie, by film trwający półtorej godziny w czasie montażu miał jakieś dziewięćdziesiąt dwie minuty. Bo takie postępowanie zmusza do ucięcia tych dwóch minut w taki sposób, by z jednej strony przyspieszyć tempo, a z drugiej nie obciąć nic z tak zwanej „bazy”.

Jako że nawet najbardziej perfekcyjny scenariusz może być zrujnowany przez dobór złych aktorów, sam casting też musi być dla Pana bardzo ważny?

F.V. – Milos Forman kiedyś powiedział „casting to przeznaczenie”. Jeśli dobór aktorów, obsady będzie zły, strzelasz sobie samobója już na samym początku. Miałem wielkie szczęście pracować między innymi z takimi aktorami jak Jacques Villeret lub Gérard Depardieu. Odpowiedni aktor wypowiadający kwestie twojego scenariusza to chyba najlepsze, co może się zdarzyć scenarzyście!

A w jaki sposób stworzył Pan postać Françoisa Pignona?

F.V. – Generalnie na podstawie postaci Jacquesa Brela w filmie L'Emmerdeur, a później z filmu na film stawał się czymś w rodzaju alter ego, takiego duszka przynoszącego szczęście. Sama świadomość faktu, że Pignon gdzieś tam na mnie czeka w trakcie pisania scenariusza sprawia, że od razu czuję się bardziej na luzie.

Daniel Auteuil twierdzi, że odgrywanie postaci Pignona jest dość męczące. A jak sprawował się Gad Elmaleh?

F.V. – Gad jest naprawdę wspaniałym Pignonem, bo zrozumiał, że ta postać też nie może być zbyt przerysowana. Musiał więc zapomnieć o postaciach, które odgrywa na scenie teatru,

co przecież nie jest łatwe. Pignon nie jest w końcu tym, który tworzy cały efekt komiczny –

to zadanie należy do innych. Pignon jest trochę jak ci bokserzy, którzy zawsze oddają cios.

W ostatniej rundzie okazuje się, że wygrali, ale też i mocno oberwali za swoje.

Dany Boon to jeszcze jedna nowa postać w Pana świecie...

F.V. - Dany Boon jest doskonałym aktorem. Byłem oczywiście bardzo zadowolony z pracy wszystkich aktorów na planie, ale największą pozytywną niespodziankę sprawił mi właśnie Dany Boon, jako że jego jednego prawie w ogóle nie znałem. Bardzo cenię sobie fakt, że jako reżyser mam możliwość współpracy zarówno z współczesnymi młodymi aktorami na topie, takimi jak Gad Elmaleh czy Dany Boon, ale też i ze znanymi filarami kina francuskiego - Richardem Berrym i Danielem Auteuilem. Jest to naprawdę wspaniałe uczucie.

Dla potrzeb filmu, napisał Pan kilka ról żeńskich, w tym jedną główną…..

F.V. – Rolę Eleny dostała Alice Taglioni, która jest bardzo podobna do Candice Bergen i która sztukę grania w komediach ma opanowaną do perfekcji. Sam byłem tym zdumiony. Nie jestem w żaden sposób uprzedzony do ról kobiet w moich scenariuszach – być może po prostu nie natrafiłem jeszcze na odpowiedni temat. Historie, które dotychczas przychodziły mi do głowy to przede wszystkim historie o kumplach. A tu nagle ma powstać historia miłosna, więc nie pozostało mi nic innego jak tylko zakasać rękawy i brać się szybko do napisania roli żeńskiej.

W trakcie napisałem też role dla Virginie Ledoyen i Kristin Scott-Thomas. W końcu okazało się, że pisanie ról dla kobiet nie jest wcale trudniejsze od pisania stricte dla mężczyzn. Powiedziałbym nawet, że chcę więcej..

W trakcie zdjęć do „Czyja to kochanka?” podobno miał Pan napad niekontrolowanego śmiechu wraz z Alice Taglioni i Danym Boonem. Takie momenty dla reżysera to pewnie sama radość…

F.V. – To prawda, tym bardziej, że obydwoje są naprawdę wyjątkowi. Ja przeważnie w trakcie zdjęć tak się denerwuję, że nie uśmiecham się prawie w ogóle. Właściwie to pamiętam tylko dwie takie sytuacje podczas kręcenia wszystkich moich filmów. Alice zaczęła, Dany przejął pałeczkę a ja się po prostu później dołączyłem!

Pod koniec zdjęć był Pan naprawdę wykończony. Czy zatem film sprawił Panu satysfakcję?

F.V. – Oczywiście, że tak. Kręcenie filmów jest jak narkotyk. W tym tkwi cały problem i całe piękno. Ludzie czasami zastanawiają się, dlaczego reżyserzy kręcą tak dużo filmów. A jest

w tym wszystkim głębszy sens. To jest właśnie ten moment, kiedy ma się absolutną wręcz władzę. Scenarzysta, reżyser to ktoś, kto pracuje sam, w większości wypadków gapiąc się na ścianę - przynajmniej ja tak mam. Tworzę w bólach przez wiele miesięcy. Aż tu pewnego dnia znajdujesz się na planie i raptem wszystko zależy od ciebie – ja osobiście nie znałem tego uczucia aż do 40-tki. Zajmują się tobą na planie, hołubią, a potem pewnego dnia wszystko się kończy. I znów jesteś pozostawiony samemu sobie.

A więc poza ucieczką od samotności, co jeszcze stanowi dla Pana motywację?

F.V. – Przychodzi taki moment w życiu, kiedy człowiek uświadamia sobie, że nie pracuje już dla pieniędzy, ale dla sławy. A sława bywa uzależniająca. Do tego dochodzi jeszcze strach przed klapą, przed zawiedzeniem nie tyle swoich bliskich czy widzów, ile samego siebie. I ta niepewność staje się naprawdę czymś fizycznie bolesnym. A może do tego dojść, bo przecież, kiedy zaczyna się nowy projekt nikt nie myśli już na starcie, że może on stać się całkowitą porażką. Staram się jak mogę o dobry kontakt z publicznością. W komedii uzyskuje się to poprzez śmiech. I tu też trzeba być perfekcjonistą. Kiedy Claude Sautet był u szczytu swojej sławy myślał: „ci idioci sądzą, że ja mam jakąś tajemnice!”. Nie było tu żadnej tajemnicy tylko ciężka, uczciwa praca. Jeśli pofolgujesz sobie, będziesz zbyt pewny siebie i powiesz sobie „po co mi trzeci czy czwarty draft. Producenci i tak dostaną kasę” to pogrążyłeś się z kretesem.

Lubi Pan sprawiać by ludzie się śmieli? Co właściwie z tego Pan ma?

F.V. – Niesamowitą satysfakcję. Któregoś dnia ktoś powiedział: „kiedy oglądam Kolację dla palantów, czuję się lepiej. Pana filmy powinny być sponsorowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia.” To chyba najładniejszy komplement, jaki dostałem. Jest wiele osób, które sprawiły, że śmiałem się czy płakałem, zarówno w filmie jak i w literaturze. Ale jeśli chciałbym policzyć tylko tych, którzy sprawili, że naprawdę się uśmiałem, to jest ich już dużo mniej. Czy to Bóg dał mi taki dar rozśmieszania ludzi? Nie wiem, ale jeśli tak, to nie mogę przestać Mu za to dziękować.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Czyja to kochanka?
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy