"Cztery noce z Anną": WYWIAD Z REŻYSEREM
"Może pójdę za ciosem"
Rozmowa z Jerzym Skolimowskim
Autor: Barbara Hollender "Rzeczpospolita"
"Cztery noce z Anną" to Pana powrót do kina po 17 latach milczenia. Co się stało, że odwrócił się Pan od filmu na tak długo?
Jerzy Skolimowski: W 1991 roku, po Ferdydurke, byłem bardzo niezadowolony. Zrozumiałem, że stojąc za kamerą, ulegałem zbyt wielu presjom i zacząłem brudzić sobie ręce. Musiałem odsunąć się od kina, żeby znów odnaleźć w sobie artystę. Postanowiłem zająć się malowaniem, bo w ten sposób mogłem tworzyć sztukę wyłącznie dla siebie. I przyznaję: nie przypuszczałem, że aż tyle czasu będę potrzebował, by odbudować swoje relacje z filmem.
Jak Pan zniósł tę rozłąkę? Wielu reżyserów twierdzi, że nie może żyć bez atmosfery planu filmowego, bez kamery, montażowni.
Ja nie tęskniłem ani przez chwilę. Odwrotnie, ze zgrozą myślałem, że jeśli przyjdzie mi jeszcze kiedyś kręcić film, będę musiał robić to, czego nienawidzę: wstawać wcześnie rano, obcować z dużą ekipą. A nawet gorzej - władać ludźmi, podporządkowywać ich, egzekwować własną wolę. To proces szczególnie przykry, bo niektórzy mają trudne charaktery, są z natury krnąbrni. Czasem nie wiem, jak mam od swoich współpracowników wydobyć to, o co mi chodzi. Nie lubię wtrącać się w czyjeś ego. Poza tym kino generuje jakieś absurdalne zależności i związki. Grupa ludzi zaczyna funkcjonować jak rozrastające się bakterie.
W jednym z moich filmów Robert Duvall gonił producenta po wąskich korytarzykach okrętu, waląc go po plecach kijem i krzycząc: "Twoja noga nie postanie więcej w Hollywood, już ja o to zadbam!". I ja miałem nad tym panować?
Mówi się, że reżyser musi być poetą, ale również generałem.
Nie mam mentalności generała ani kaprala, uznałem więc, że chcę od kina i całego tego stresu uciec. Jak chce się być reżyserem, trzeba ponosić konsekwencje tego wyboru. Film musi ukazać się na ekranach. Człowiek się podporządkowuje innemu rygorowi myślenia. Coś za coś. Oddałem się malarstwu - takiej dziedzinie twórczości, w której można sobie pozwolić na całkowitą bezinteresowność.
Co więc Pana skłoniło do powrotu do kina? I dlaczego po latach stanął Pan za kamerą w Polsce, na Mazurach? Pamiętam, że jakiś czas temu szykował się Pan do nakręcenia Ameryki z Isabelle Huppert w roli głównej.
Wszystkie moje próby z mainstreamem czy Hollywoodem kończyły się zwykle przegraną. Miewałem w swym zawodowym życiu do dyspozycji ogromne budżety, ale nie umiałem sobie z nimi radzić. Ogrom produkcyjnej machiny przerastał moje potrzeby i wyobraźnię. Nie potrafiłem też i nie chciałem podporządkować się wymogom inwestorów. Ale przyszedł taki moment, gdy pomyślałem, że można w kinie funkcjonować na własnych warunkach. Pozazdrościłem Davidowi Cronenbergowi. Grając w jego "Eastern Promises", widziałem, że on potrafił zapewnić sobie w Kanadzie niezależność. Wtedy powiedziałem: "Na miłość boską, nie! Żadne Hollywood! Wolę zrobić spokojny film na Mazurach". Przy "Czterech nocach z Anną", które bynajmniej nie miały skromnego budżetu, mój francuski producent Paulo Branco dał mi pełną wolność. Podobnie jak polscy współproducenci. I tylko tak mogę pracować.
Nie musiał Pan iść na żaden kompromis?
Absolutnie żaden. Odpowiadam za ten film całkowicie.
Ale przez ostatnich 20 lat zmienił się rynek filmowy, inne są gusty młodej publiczności. Myślał Pan o widzach? O tym, dla kogo pan "Annę" robi?
Robiłem ją dla siebie, a także niewielkiej grupy ludzi, których opinie bardzo sobie cenię.
Tak się pisze tomiki wierszy. Ale film? W kinie trzeba zapełnić salę widzami...
Ani przez moment nie kalkulowałem, co zrobić, żeby ściągnąć do kina publiczność. Wyznaję to otwarcie. I nie sądzę, żebym był nie w porządku w stosunku do ludzi, którzy mój film sfinansowali. Oni nie spodziewali się hitu, lecz dzieła sztuki. I dałem im dzieło sztuki. A ilu widzów to zobaczy? Wie pani, mam przeczucie, że "Cztery noce z Anną" zrobią swoje.
Najciekawsze Pana filmy były zawsze rodzajem osobistego pamiętnika. Samotność, o której opowiada Pan w nowym obrazie, też jest zapisem Pana doświadczeń?
Tak, jest we mnie ogromna potrzeba izolacji. I to nie jest żadna wymyślona koncepcja, żeby stronić od ludzi. Tak to jakoś wynika z mojej psychiki, a psychiki nie powinno się gwałcić. Pewnie dlatego prowokuję los, żeby mnie w takie sytuacje wyalienowania pakował. Staram się żyć w miarę wolny, nieuzależniony od niczego.
Jak Pan ocenia swoje miejsce w dzisiejszym kinie?
Czuję się jak outsider. Nie jestem w stanie wpisać się w ten wyścig szczurów. Dziś robi się filmy na jedno kopyto, powielające rozmaite klisze. Liczą się głównie technika, tempo, cięcia montażowe, których nienawidzę. Tak nie osiąga się na ekranie prawdy. Prawdę niosą długie, spokojne ujęcia, kiedy widzimy, co się dzieje. Nie lubię, jak reżyserzy kreują rzeczywistość w montażowni. Współczesne filmy przypominają kalejdoskopy: zasypują obrazami, wymagają błyskawicznych skojarzeń, zostaje po nich w głowie zgiełk i pustka. Pościgi, morderstwa, seks - wszystko zlepia się w jeden wielki szum. A człowiek potrzebuje czasem spokoju i podróży w głąb. I kino ma nas wprowadzić w jakiś stan. Także dlatego mam pewność, że mój film znajdzie swoich widzów.
"Cztery noce z Anną" to pański powrót nie tylko do kina, ale również do Polski.
Zdałem sobie sprawę z tego, że Polska jest jedynym krajem, na którym choć trochę mi zależy. Bo co mnie obchodzi Ameryka? Żyłem tam, ale patrzyłem na wszystko jak przez odwróconą lornetkę. Nie zbliżałem się do niczego. Przed moimi oczami drgał taki rozrośnięty mikrokosmos, w gruncie rzeczy dosyć mi obojętny.
To prawda, że czasami nie wychodził Pan z domu przez dwa tygodnie?
Albo i trzy. Jak zrobiłem duże zakupy i starczyło jadła na dłużej, nie trzeba było jechać do mallu. Ale też Malibu, gdzie mieszkałem, to fantastyczne miejsce, gdzie w ogóle się nie czuje, że mija czas. Zwłaszcza że swój dom wykorzystywałem jako studio. Miałem wielki ogród z basenem. I ten widok: ocean, nad nim gigantyczna kopuła nieba, sterczące palmy. Pełna fikcja. Mogłem spokojnie zagłębić się w siebie i w swoją sztukę. W malarstwie to jest sytuacja znakomita. Wrzucałem do basenu gigantyczne płótna. Najpierw je namaczałem, potem plamiłem. Uzyskiwałem fenomenalne tła, na które potem bluzgałem farbą. Kiedy widziałem swój wielki obraz 4 x 6 metrów wystawiony w galerii w Santa Monica, czułem prawdziwą satysfakcję. Przez lata żyłem w bajce.
Tylko że artysta potrzebuje podniet. Agnieszka Osiecka pisała, że chce być z mężczyzną, który jest w stanie ją zranić. Może podobnie jest z krajem? Może artysta powinien żyć tam, gdzie czasem go coś zdenerwuje albo zaboli?
Prawdopodobnie tak. W końcu nie bez powodu coraz więcej czasu spędzam w Polsce. W Anglii zawsze byłem bloody foreigner, w Malibu - resident alien. Polska jest jedynym krajem świata, gdzie czuję na sobie jakąkolwiek odpowiedzialność.
Proszę mi więc nie mówić, że teraz znowu będzie Pan wrzucał płótna do basenu, a na Pana następny film będziemy czekać 15 lat.
No nie, okres wrzucania płócien do basenu mam za sobą, musiałbym wymyślić jakąś nową technikę. A kino może się wydarzyć. W boksie mówi się, że trzeba "iść za ciosem". Jak się trafi, powinno się natychmiast zaatakować drugi raz. Może więc w przyszłym roku znów będę robił film.
Wróci Pan do swojego amerykańskiego projektu z Huppert?
Nie, mnie naprawdę nie interesują już wielkie budżety, tylko takie projekty jak "Cztery noce z Anną".