"Czerwcowy wąż": REŻYSER O SWOIM FILMIE
Każdego roku, gdy nadchodziła pora deszczowa, patrzę na piękne kwiaty hortensji i wzdychałem „W tym roku znów nie nakręciłem Czerwcowego węża”.
To się powtarzało od dziesięciu, może piętnastu lat. Na początku film miał opowiadać o brutalnym podglądaczu i kurze domowej, miał być nieśmiertelną opowieścią sprawiającą, że widzowi ślina napływa do ust. Jednak, co może się wydać zabawne, gdy skończyliśmy okazało się, że wyszło nam coś zupełnie innego. Powodów tej zmiany jest wiele: niegodziwość podglądacza, gniew, jaki on wywołuje, mój własny proces starzenia. Żeby być dokładnym – skończony film został niejako podświetlony przez pojedynczy rysunek, który wykonałem jako dziecko. Przedstawiał on ślimaka na hortensji, narysowałem go w jednej z niższych klas szkoły podstawowej, ukazał się w szkolnej gazetce. Nie pamiętam towarzyszącego mu tekstu, ale byłem bardzo nieśmiałym chłopcem, a to była pierwsza z mych prac, która otrzymała pochwałę od dorosłych.
Gdy wspominam ten rysunek, powraca do mnie widok przezroczystego, błękitnego powietrza otaczającego hortensję. Kiedy zdecydowałem się nakręcić film, którego akcja toczy się podczas pory deszczowej, ten kolor wydawał się wyznaczać kierunek, w którym powinienem podążyć. W samym jądrze wulgarności chciałem ujrzeć coś czystego, ukochanego i szlachetnego. Tworząc z zapałem filmy od "Tetsuo" po "Gemini" ciągle goniłem za cieniem "Czerwcowego węża". Paradoksalnie jest on jednocześnie odejściem od dotychczasowego celu, jak i ostatecznym jego osiągnięciem. Jest ciężki od erotyzmu, choć bohaterowie faktycznie w ogóle nie mają ze sobą fizycznego kontaktu. Zamiast pomniejszonego formatu „różowych filmów” postanowiłem tylko trochę skurczyć ekran do formy kwadratu, rozmiaru jednej osoby. Film zmierza ostatecznie ku chwili jedynego możliwego zbliżenia. W otchłani miasta każdy potajemnie wysycha. Jeśli usłyszysz nikłe krzyki bohaterów, wzbierające z głębi tej ciemności – będę szczęśliwy.