Reklama

"Control": WYWIAD

Anton Corbijn w rozmowie z Edwardem Lawrensomem, dziennikarzem pisma "Sight&Sound"

Dotykając pustki

Edward Lawrensom: Jak dobrze znałeś Iana Curtisa?

Anton Corbijn: Niezbyt dobrze. Lubiłem go bardzo, ale byłem przede wszystkim jego fanem, nie kumplem. Przeprowadziłem się do Anglii właściwie po to, by spotkać muzyków Joy Division i sfotografować ich. To było moje marzenie. Ale gdy zobaczyłem ich po raz pierwszy, nawet nie uścisnęli mi ręki. Kiepsko znałem wtedy angielski, byłem bardzo nieśmiały, a oprócz tego oni mieli akcent, który uniemożliwiał mi rozumienie tego, co mówią. Dlatego kontakt był utrudniony. Nie mogę więc powiedzieć, że dużo ze sobą rozmawialiśmy. Niestety.

Reklama

Ale mimo wszystko byłeś częścią tej sceny. Czy to nie dodawało emocjonalnej intensywności twojej pracy podczas kręcenia filmu?

Spodziewałem się, że będzie to bardziej emocjonalne doświadczenie. Ale minęło mnóstwo czasu i jakoś łatwiej zrozumieć wszystko, gdy patrzy się na to z odległej perspektywy. Tak samo jest w przypadku New Order - oni zaczęli grać piosenki Joy Division zaledwie dwa albo trzy lata temu. Do jednej ze scen użyliśmy muzyki stworzonej przez kogoś, kto był moim przyjacielem, gdy byłem dzieckiem. Gdy pojawiła się ta piosenka, poczułem jak mięknę - powróciły wszystkie emocje z okresu, gdy miałem 15 lat. Czasem może dopaść cię niezwykła wrażliwość, zwłaszcza jeśli kręcisz swój pierwszy film.

Muzyka potrafi budzić bardzo wiele wspomnień. Podobnie jak obrazy. Twój film jest czarno-biały, a to przywodzi na myśl filmy z lat 60.

Nie znam zbyt wielu filmów z lat 60. Nie jestem szczególnie wykształcony jako filmowiec. Powodem tego, że film jest czarno-biały jest to, że moje wspomnienia związane z zespołem Joy Division są czarno-białe. I tyle. Nie doszukiwałbym się w tym drugiego dna.

Czy byłbyś w stanie nakręcić ten film bez pamiętnika wdowy po Ianie, Deborah Curtis?

Wówczas to byłby inny film. Sposób, w jaki podeszliśmy do filmu, łączył w sobie dwa spojrzenia - spojrzenie Deborah, utrwalone w jej książce i nasze własne badania, dociekania o Ianie. Gdy pisze się książkę o mężu, który miał romans z inną kobietą, trudno o obiektywizm. Zawsze już nosi się w sobie poczucie zdrady, odrzucenia. Dlatego musieliśmy rozmawiać o Ianie również z innymi ludźmi, choć zapis Deborah był dla nas ważny.

Z rozmów z innymi wyniknął pełen współczucia filmowy portret Annik Honore?

Bardzo lubię Annik - ona jest wyjątkowa. Tajemnicza i wstrzemięźliwa w opowiadaniu o sobie i miłości do Iana. Nie mówiła zbyt wiele, nie chciała. Więc nie można było uzyskać jej wersji historii. Jestem przekonany, że Ian był w niej zakochany, więc jestem zadowolony, że w filmie Control udało się uwydatnić jej postać, nadać jej subtelny rys. Dobrym akcentem jest też to, że Sam Riley, który gra Iana i Alexandra Maria Lara, odtwórczyni roli Annik, są teraz parą.

Zastanawiam się, czy przypadkiem w historii Annik nie odnalazłeś części siebie. Ona, by poznać muzyków Joy Division, przyjechała z Belgii, ty z Holandii. Fani europejskiej muzyki przybywający do brudnej północnej Anglii lat 70. Jak to pamiętasz, jak pokazałeś w swoim filmie?

Jestem wiejskim chłopcem z Holandii, ale nie mógłbym żyć jak członkowie Joy Division w Macclesfield. Tym, co zafascynowało mnie w ówczesnej Anglii, była bieda, ogromne bezrobocie i to, że młodzi ludzie traktowali muzykę jako sposób na ucieczkę. Nie było to zupełnie różne od mojej sytuacji. Ja też miałem pasję. Mój aparat był dla mnie wszystkim. Muzyka także. Nigdy tak intensywnie nie odczuwałem muzyki, jak wtedy.

Długie ujęcie Steadicam, gdzie Curtis idzie do pracy w Job Centre, a na kurtce ma duży napis "Nienawiść", pokazuje napięcie pomiędzy nieporównywalną z niczym innym, anarchistyczną energią punka i monotonną rzeczywistością jego życia. Szczególnie chciałem pokazać to rozdwojenie.

Scena, w której widzimy Iana i Deborah na pierwszym w Manchesterze występie Sex Pistols przed publicznością również pozostaje w pamięci. Pokazanie przede wszystkim publiczności jeszcze bardziej przekazuje intensywność tego doświadczenia.

To bardzo znany występ i chciałem pokazać jego wpływ na manchesterską scenę muzyczną, na samego Curtisa. Nie mieliśmy jednak pieniędzy, żeby pokazywać Sex Pistols, dlatego pokazaliśmy koncertową publiczność. Podejście było inne - czasem zmuszony jesteś do znajdowania najlepszych rozwiązań. Jest jeszcze jedna scena, w której musieliśmy kombinować. Ian i Deborah są w sypialni. Patrzą na deszczowe miasto. Nie byliśmy jednak w stanie dobrze uchwycić deszczu, podkreślić go, a zależało nam na tym. W ostatnim momencie pomyślałem, że jeśli na szybie pojawi się namalowany motyl, taki jakiego można znaleźć na szybach w pokojach nastolatek, mogłoby to przyciągnąć uwagę na okno i deszcz. Fotografując, prawie nigdy nie miałem pieniędzy na realizację jakiś wydumanych pomysłów. Stałem się dzięki temu wyjątkowo twórczy.

Jesteś przede wszystkim fotografem. Nie bałeś się, że tworząc swój pierwszy film manierycznie będziesz zwracał uwagę na uderzającą scenerię bardziej niż na narrację?

Wiedziałem, że istnieje takie ryzyko. Miałem kilka obrazów, na których bardzo mi zależało. Na przykład ostatnia scena z Deborah w świetle i Ianem w ciemności. Mój aparat, DopMartin Ruhe, może sprawić, że najbardziej przeciętne momenty wyglądają świetnie - ale nie pięknie jak w scenerii reklamowej. Chciałem zawrzeć w filmie poezję, ale nie chciałem, by była ani zbyt łatwa, ani nazbyt drapieżna.

Uważasz pracę z aktorami za trudną i nużącą?

To było jak skok w najciemniejszą czeluść. Od aktorów można się jednak tyle nauczyć! Zwłaszcza od Samanthy Morton, która zagrała Deborah. Powtarzam sobie, że gdyby nie ona, nie przeszedłbym reżyserskiego chrztu - ona stawia wyzwania. Dzięki temu stałem się też lepszym producentem filmowym.

Obsadzenie w głównej roli nieznanego nikomu, początkującego Sama Rileya było ryzykowne. Ale jego rola jest doskonała. Bez niego nie byłoby tego filmu. Wszystko, w co nie musieliśmy włożyć dużo pieniędzy, stanowi tak naprawdę mocny punkt filmu - obraz w czerni i bieli, debiutujący reżyser, nieznany odtwórca głównej roli. Jeśli przejrzysz recenzje, to sam zobaczysz, że właśnie te rzeczy podobały się najbardziej. Zniechęca tylko jedno: jak mało pomocy uzyskaliśmy podczas realizacji Control.

Większość funduszy na realizację filmu to były twoje pieniądze.

I dlatego było to tak stresujące! Musiałem zapłacić za wszystkie etapy kręcenia filmu, pierwszy montaż, zanim podpisaliśmy kontrakt i uzyskaliśmy wsparcie finansowe. Ale podszedłem do tego filozoficznie i powiedziałem sobie - gdy wiele lat temu przyjechałem do Anglii specjalnie dla Joy Division, nie miałem w ogóle pieniędzy, byłem goły. Później, dzięki przyjazdowi i znajomości z nimi, wszystko zaczęło się zmieniać. Moje życie nabrało rozmachu, tempa, zarabiałem coraz więcej. Teraz było tak samo. Czułem, że wszystko się uda, skoro opowiadam o Joy Division, grupie która przyniosła mi szczęście. Najwyżej straciłbym mój dom w Anglii. Chociaż... dobrze, jeśli artysta wkłada własne pieniądze w sztukę... Ale drugi raz już tak nie zrobię.

"Sight&Sound", październik 2007

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Control
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy