Reklama

"Boogeyman": CARISMA

„Boogeyman”, czyli mityczny potwór z szafy

Nie trzeba być znawcą kina grozy, by wiedzieć, że najwięcej lęku wywołuje nie ten potwór, który jest najstraszniejszy, lecz ten - którego najmniej widać. Twórcy horroru „Boogeyman”, opartym na znanej wielu kulturom legendzie o potworze z szafy, zasadę tę opanowali do perfekcji. Jeśli ich film wywołuje strach, to właśnie z tego powodu, że nie wiadomo do końca czego się tu bać.

Klasycznym przykładem dramaturgicznego odwlekania spotkania z potworem jest „Obcy” Riddley’a Scotta. Widz, tak jak bohaterka filmu, nie widzi potwora - o jego obecności świadczą pozafizyczne zdarzenia – uczucie lęku jest więc potęgowane pierwiastkiem niepewności, w myśl zasady: „najbardziej boimy się tego, czego nie znamy”. „Boogeyman” stosuje ten sam chwyt, wykorzystując przy tym znaną z wielu mitologii opowieść o strasznym potworze z szafy, który karze dzieci za złe zachowanie.

Reklama

Taki jest też punkt wyjścia filmu w reżyserii Stephena T. Kay’a. Ośmioletni Tim karmiony jest przez swego ojca opowieściami o strasznym potworze, który – jeśli tylko chłopiec będzie niegrzeczny – wyskoczy z szafy, by przywołać go do porządku. „Bujna wyobraźnia” chłopca sprawia jednak, że puste miejsce w pokojowej szafie przestaje już być dla niego tylko pomieszczeniem na garderobę, a staje się przyczyną nocnych koszmarów. Kiedy ojciec próbuje uspokoić chłopca, niespodziewanie zostaje wciągnięty w głąb szafy…

Ten nieprawdopodobny początek filmu ma jednak poważne konsekwencję dla głównego bohatera, którego spotykamy 15 lat później. Okazuje się, że tytułowy Boogeyman nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a o swojej obecności przypomina Timowi w ciągu niezwykłych wydarzeń – a to proroczy sen o śmierci matki ,a to martwy kruk na szybie jego samochodu, czy wreszcie zupełnie klasyczne samoczynne otwarcie zamkniętych drzwi.

Nie zdradzając zbyt wiele, trzeba jednak uprzedzić, że na pojawienie się Boogeymana tak bohater filmu, jak i widzowie, będą musieli czekać do finałowej sceny obrazu. O efekt, jaki wywoła jego obecność zadbała już nowozelandzka firma Oktobor, która wsławiła się pracą nad efektami specjalnymi w trylogii „Władca pierścieni” Petera Jacksona.

„W trakcie zdjęć w tytułowego potwora wcielił się aktor i tancerz Andrew Glover, którego wygląd i ruchy zostały zmodyfikowane przez grafików z Oktobor. Efekty ich pracy zafascynowały Glovera, który po trzygodzinnym procesie charakteryzacji nie poznawał siebie w lustrze” – czytamy w materiałach producenckich.

Rzeczywiście, wielopostaciowość Boogeymana każe przyklasnąć ekipie charakteryzatorów i specom od efektów specjalnych. Potwór przybiera bowiem przeróżne kształty, raz będąc długowłosym typem, innym razem obślizgłym, wodnopodobnym stworem z łysą czaszką. Nie trzeba dodawać, że jest także niezwykle trudny do zlikwidowania.

Kto jednak myślał, że ambicją twórców „Boogeymana” było tylko stworzenie dobrego kina grozy, ten musi oglądnąć film jeszcze raz. Być może wtedy pomysły zaproponowane przez operatora obrazu Bobby’ego Bukowskiego, wydadzą się bardziej oczywiste.

„Bukowski traktuje oświetlenie jak malowanie emocjami. Nasz film ma wywoływać wrażenie tajemniczości, trochę jak płótna Francisa Bacona” – tak o zdjęciach do „Boogeymana” mówi reżyser obrazu.

Stephena T. Kay dodaje też, że jego film próbuje przeformułować dotychczasowe zasady kina grozy.

„Do niedawna za jego symbol uznawano ‘Krzyk’ Edwarda Muncha, lecz seria Wesa Cravena pod tym samym tytułem i jej parodia ‘Straszny film’ odebrały mu aurę tajemniczości i zmusiły twórców do poszukiwania nowego języka. Pomocne w tym okazały się doświadczenia filmowców z Japonii i Korei” – powiedział reżyser obrazu.

Przywołanie ostatnich azjatyckich dokonań tego gatunku jest nie od rzeczy, film bowiem wyprodukowali Sam Raimi (ten od „Super-Mana”) oraz Rob Tapet – producent „The Grudce-Klątwa”. Ich firma Ghost House Pictures powstała właśnie po to, by łączyć dokonania horroru amerykańskiego z najnowszymi trendami azjatyckich kinematografii. Komu więc „Ring” czy „Dark Water” nie pozwalały zasnąć, ten z pewnością obejrzy „Boogeymana” z sercem przy gardle. Zwłaszcza że producenci postawili reżyserowi nie lada żądanie: w filmie miało się znaleźć przynajmniej 13 momentów, w którym publiczność podskoczy ze strachu. Kto ma nerwy ze stali, niech liczy.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Boogeyman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy