"Aż poleje się krew": ŚLADEM GIGANTÓW
Paul Thomas Anderson po raz pierwszy podjął się adaptacji cudzego tekstu. Uważano, że to moment wielce niebezpieczny dla filmowego autora, za jakiego słusznie uchodzi. Bo krytyka upatruje w nim następcę wielkich amerykańskich reżyserów: Roberta Altmana (pracował jako drugi reżyser przy jego ostatnim filmie - "Home Prairie Companion") czy Martina Scorsese. Sam twórca w charakterystyczny dla siebie sposób tłumaczył swe zainteresowanie tekstem. Zdarzyło się to jakieś siedem lat temu. Byłem daleko od domu, zobaczyłem pejzaż Kalifornii na okładce, kupiłem książkę, przeczytałem. Tak narodził się pomysł na film. Intensywna praca nad scenariuszem trwała dwa lata. Reżyserowanie nie jest dla mnie takie trudne. Natomiast pisanie jest naprawdę pracochłonnym i ciężkim procesem. Zwykle okazuje się, że dziewięć na dziesięć problemów związanych z filmem ma związek z tekstem scenariusza, z jego słabymi punktami i niedoskonałościami - mówił reżyser.
Andersona zafascynowało życie poszukiwaczy ropy, znał też oczywiście filmy na ten temat, jak chociażby klasyczny tytuł "Olbrzym" (1956) George'a Stevensa, z Rockiem Hudsonem i Jamesem Deanem. Chociaż, im dłużej czytał o początkach przemysłu wydobywczego, tym gorsze miał zdanie o filmowym hollywoodzkim obrazie gorączki naftowej. Deklarował, że chce uniknąć bombastyczności inscenizacji i pouczającego tonu, obecnego jego zdaniem u słynnych poprzedników. Dlatego też wykorzystał tylko niektóre wątki powieści Sinclaira i postarał się "wyczyścić" je z socjalistycznej afektacji. Pragnął za to odmalować naprawdę wiarygodny obraz samych poszukiwań i technologii wydobycia ropy.