"Aż poleje się krew": NIE BĘDĘ WIELE TŁUMACZYŁ
Powinieneś współpracować z ludźmi, których kochasz i rozumiesz. I kiedy czujesz, że łączy was wspólna sprawa. To daje szansę na to, że powstanie dobry film. Na ostatnim etapie produkcji na placu boju zostają reżyser, montażysta i kompozytor. I to na nich głównie spoczywa odpowiedzialność za nadanie filmowi ostatecznego kształtu. I to oni nie mogą zmarnować wysiłku całej ekipy. Pracując z Altmanem, nauczyłem się ważnej rzeczy, której przedtem nie wiedziałem. Jeśli chcesz zachować artystyczną kontrolę nad projektem, nie musisz udzielać natychmiast szczegółowej odpowiedzi na wątpliwości każdego członka ekipy. Lepiej jest trochę poczekać - takie refleksje o sztuce reżyserii snuł Anderson.
Reżyser swoim zwyczajem nie miał zamiaru dawać szczegółowej wykładni swych artystycznych zamiarów. Wyznaje on bowiem zasadę, że filmowiec nie jest od tłumaczenia, ale od kręcenia dobrych filmów. Tak jak robili to jego idole - John Huston, Sidney Lumet (Anderson uważa jego "Sieć" za arcydzieło) czy Martin Scorsese. Jedynym bardzo wyraźnym tropem interpretacyjnym, który podsuwał twórca "Aż poleje się krew" było wspomniane pokrewieństwo jego najnowszego filmu ze "Skarbem Sierra Madre".
Rzeczywiście, zdaniem większości krytyki, opowieść o Danielu Plainview ma intensywność najlepszych dokonań amerykańskiego klasycznego kina, przywodzi na myśl chociażby "Obywatela Kane'a" Orsona Wellesa. Odznacza się też odwagą. Bo, chcąc nie chcąc, musimy się w dużej mierze identyfikować z człowiekiem, który szczerze wyznaje, iż "nienawidzi większości ludzi". A Anderson skłania nas, byśmy starali się go pomimo wszystko zrozumieć. Od jakiegoś czasu myślałem o tym, że ciekawe byłoby nakręcić film o historii Kalifornii. Po ukończeniu pracy stwierdziłem, że jest to opowieść o czymś innym - komentował reżyser. - Najtrudniejsze było wymyślenie logicznego, naprawdę satysfakcjonującego zakończenia. To wyczerpało mój umysł i umysły wszystkich moich współpracowników. Pamiętam, jak pisałem scenę, gdy Daniel zasłania dziewczynkę przed ojcem i mówi "Dość bicia!". Pomyślałem że świetnie definiuje ona postać i jest kluczowa dla opowieści. Od tego momentu nie miałem już oporów przed radykalnym przerabianiem poszczególnych scen z powieści, czując, że powstaje coś kompletnie oryginalnego. I czułem się dobrze, błądząc w ten sposób po książce. Reżyser zgadzał się też z opinią, iż socjalistyczny wydźwięk i atak na kapitalizm zawarty w oryginale został zastąpiony w jego filmie w znacznej mierze starciem biznes - religia.
Anderson bardzo chciał kręcić w Kalifornii. Ale okazało się, że nie można odnaleźć tu krajobrazów jak przed gorączką nafty. Dlatego ostatecznie zdjęcia odbyły się na ranczu Marfa w zachodnim Teksasie, gdzie zrealizowano miedzy innymi "Olbrzyma". Ma ono aż 50 tysięcy akrów. Tu powstała dekoracja fikcyjnego miasteczka Little Boston oraz szyby naftowe. Zbudowano nie - jak to się zazwyczaj czyni - fasady, ale całe domy. Każdy szczegół scenografii był ważny, ponieważ Daniel Plainview musiał całkowicie wiarygodnie wyglądać w tym otoczeniu.
Niektórzy dopatrywali się w filmie zaskakująco surowego moralitetu. Anderson wolał mówić skromnie, że jest to historia sukcesu pewnego poszukiwacza, która - ma nadzieję - skłania do głębszej refleksji.
Film został z uznaniem powitany przez krytykę, zbiera kolejne ważne nagrody lokalnych stowarzyszeń krytyków, ma dwie nominacje do Złotych Globów (najlepszy film, najlepszy aktor) i jest jednym z faworytów w oscarowym wyścigu. To nie dziwi, bo głód prawdziwej, nie podrabianej epiki jest wielki, także wśród publiczności, a nie tylko wśród członków Akademii.