Reklama

"Auta": DWIE MIŁOŚCI JOHNA L.

W szkole średniej późniejszy reżyser John Lasseter przeczytał książkę Boba Thomasa „The Art of Animation”, opowiadającą o realizacji disnejowskiego filmu „Śpiąca królewna”. Pomyślałem sobie wtedy, że przecież ludzie z tego żyją. Pomyślałem też, że bardzo lubię rysować, więc może i ja mógłbym spróbować szczęścia. W Pixarze robimy filmy, które sami chcielibyśmy zobaczyć, i na których uwielbiamy się śmiać. Pamiętam jednak ciągle o maksymie Walta Disneya, który mówił, że w każdym uśmiechu kryje się łza. Osobiście lubię filmy, które budzą prawdziwe, nie powierzchowne emocje. Filmy, na których płaczę. Gdy je oglądam, myślę o tym, w jaki sposób ich twórcy to osiągnęli – tłumaczył swe credo reżyser.

Reklama

Te zasady Lasseter pragnął zachować także przy realizacji swego najnowszego filmu –„Auta”. Przyznał, że to jeden z jego najbardziej osobistych projektów, mający źródło w dawnych doświadczeniach i fascynacjach. Ojciec reżysera pracował jako diler Chevroleta w rodzinnym Whittier, w stanie Kalifornia. Młody John uwielbiał bywać u ojca w pracy, a gdy skończył 16 lat, pracował tam sezonowo jako „chłopak do wszystkiego”.

Samochody kochałem od zawsze – wspomina dziś reżyser. – Można powiedzieć, że w moich żyłach płynie krew miłośnika filmów Disneya i olej napędowy. Połączenie tych dwóch pasji w filmie było tylko kwestią czasu.

Po raz pierwszy myśl o stworzeniu animowanej opowieści z samochodami jako bohaterami, pojawiła się w 1998 roku. Lasseter współpracował wtedy z Joe Ranftem, który uczestniczył w pracach nad „Autami” przez wiele lat. Ten zasłużony animator Pixara zmarł niestety jesienią 2005 roku. Lasseter, uznając jego zasługi przy realizacji „Aut”, postanowił umieścić go w czołówce jako współreżysera filmu. Ranft był stałym współpracownikiem Lassetera, twórcą wielu pomysłów fabularnych i rozwiązań technicznych w jego poprzednich filmach.

Właśnie w 1998 roku obejrzeliśmy z Joe dokumentalny film „Divided Higways”, opowiadający o słynnej autostradzie międzystanowej numer 66. Zrobił na nas duże wrażenie. Wiele miejsca poświęcono w nim historii małych miasteczek, które mija się pędząc drogą. To dało nam twórczy impuls. Zaczęliśmy czytać i oglądać filmy o „sześćdziesiątce szóstce”.

Roboczy tytuł filmu brzmiał „Route 66”, ale zmieniono go, by nie kojarzył się z popularnym programem telewizyjnym z 1960 roku.

Kolejnym ważnym wydarzeniem były... wakacje 2001 roku. Wtedy to żona Lassetera, Nancy, wymogła na nim, by pojechał na długo odkładany urlop. Wraz z rodziną Lasseter w swoim domu na kółkach wybrał się w dwumiesięczną podróż po Stanach, od Pacyfiku po Atlantyk. Reżyser wspominał: To był świetny pomysł. Gdy wróciliśmy z włóczęgi, czułem niespotykaną bliskość z rodziną. Mocne więzy, rozluźnione przez pracę, na nowo bardzo się zacieśniły. Wtedy zrozumiałem, co powinno być głównym tematem filmu i natychmiast opowiedziałem o swej koncepcji Joe’mu, który się ze mną zgodził. Prawdziwa podróż ma w sobie coś z nagrody. Ale żeby miała ona rzeczywistą wartość, jej trudy i niespodzianki musisz dzielić z rodziną i przyjaciółmi. Tak, po dyskusjach z Joe, powstał nasz bohater, Zygzak McQueen, który myśli, że jest najlepszy i najszybszy – ale powinien zwolnić. Tak, jak ja to zrobiłem podczas podróży z Nancy i dzieciakami.

Szczerze mówiąc, pierwszy raz podczas całej zawodowej kariery tak zdecydowanie zwolniłem tempo życia. Dało to zdumiewające rezultaty! Myślę, że przesłanie naszego filmu jest wyraziste: trzeba zwracać uwagę na „tu i teraz”, a nie myśleć tylko o wyścigu po sukcesy. Nie jest najważniejsze, dokąd zmierzasz, ale co spotyka cię w czasie podróży. Nasz film miał być przede wszystkim wzruszający i zabawny.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Auta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy