Reklama

"Angel-A": PIERWSZY RAZ JAMELA DEBBOUZE

Wielkie odkrycie francuskiej telewizji. Po sukcesach estradowych, Jamel Debbouze został zauważony przez kino, o czym świadczą takie tytuły jak „Zonzon”, „Le ciel, les oiseaux et ta mère”, „Amelia”, a przede wszystkim rola Numernobisa w „Asteriksie i Obeliksie: Misji Kleopatra”. Filmy te ugruntowały jego pozycję czołowego komika Francji. 2005 roku przynosi zwrot w jego karierze: pracę na planie dramatu „Indigènes”, poświęconego „zapomnianym” żołnierzom II wojny światowej. W „Angel-A” Jamel Debbouze gra swoją pierwszą główną rolę.

Reklama

Pierwsze spotkanie z Luciem Bessonem?

Było to w Normandii. Fale wyrzuciły go ledwie żywego na plażę. Udało mi się go odratować, a on zaproponował rolę w swoim następnym filmie. Odtąd byliśmy nierozłączni.

Pierwsza wiadomość o filmie?

W Cannes wymieniliśmy się komplementami. Potem wiele razy się spotykaliśmy, mamy sporo wspólnych przyjaciół. Pewnego pięknego dnia, przyniósł mi scenariusz „Angel-A” mówiąc: „Nie będę udawać, że cię dobrze znam, ale myślę, że napisałem coś, co może ci się spodobać”.

Pierwszy dzień na planie?

Zrobiłem 2 rzeczy, których nie mam w zwyczaju czynić. Po pierwsze, przyjechałem punktualnie o 5 rano, nie chcąc niczego przegapić. Wymagano od nas pełnej znajomości tekstu, aby nie spowalniać zdjęć. Najważniejsze było jednak to, że w pełni Bessonowi zaufałem, co nie zdarza się często. Jestem jak zwierzę: zbyt wiele razy zakpiono ze mnie i złamano za wiele przyrzeczeń, dlatego nierzadko atakuję jako pierwszy. Besson wzbudził jednak moje zaufanie.

Pierwsze zaskoczenie?

To zabrzmi niewiarygodnie, ale czasami Luc kręcił ten film jak obraz krótkometrażowy: o 7 czy 8 rano siedzieliśmy w furgonetce, on trzymał kamerę na ramieniu i jeździliśmy po mieście tak długo, aż znaleźliśmy odpowiednie miejsce i błyskawicznie kręciliśmy ujęcie. Wydawało mi się, że ponownie odczuwał to, co towarzyszyło zdjęciom do jego debiutu. Sam przyznał, że czasami przypominała mu się „Ostatnia walka”.

Pierwsze spotkanie z Rie Rasmussen?

Mogę tylko zdradzić, że miało miejsce w pokoju hotelowym nr 110. Proszę nie pytać o szczegóły!

Pierwsze zetknięcie z muzyką w filmie?

Poczułem się, jak ktoś, kto nie przepada za rapem, ale nagle wysłuchał kawałka Dr’a Dre - to się musi podobać. Na jego „Chronic” nie ma mocnych – trzeba być ograniczonym, żeby tej płyty nie docenić. To samo poczułem słuchając muzyki z tego filmu – wiedziałem, że to coś wyjątkowego.

Pierwsze spotkanie z aniołem?

Pochylił się nad moją kołyską i podał mi butelkę. Dzięki niemu miałem dość siły, żeby wykonywać ten zawód i rozwijać się. To była moja matka...

Pierwszy film Luca Bessona, który widziałeś?

„Nikita”, która była prawdziwym szokiem! To mieszanka wszystkiego, za co ceniłem Amerykanów i tego, za co kochałem kino francuskie: dobra historia, ważny temat, wyrazista reżyseria i inteligentna akcja, w której wszystko ma sens. Lucowi udaje się dorównać tym, których stawia sobie za wzór. To wielka zaleta: czuje się jego szczerość, a jego filmy szczerze wzruszają.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Angel-A
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy