"Adolf H. - Ja wam pokażę": ROZMOWA Z ULRICHEM MÜHE
Jak zareagował pan, słysząc po raz pierwszy o filmie "Adolf H. - Ja wam pokażę!", komedii o Hitlerze?
Wiadomość, że reżyserem jest Dani Levy dała mi pewne pojęcie o projekcie. Pod tym względem nie miałem żadnych obaw, choć oczywiście jest to film niecodzienny. Ale kto chce kręcić zwyczajne filmy? Komedii wolno wszystko pod warunkiem, że pozostanie komedią.
Gra pan postać, która w beznadziejnych czasach nie traci nadziei.
W przypadku Grünbauma chodzi o przetrwanie człowieczeństwa. W chwili, gdy dookoła wszystko pokrywa szarość, a na szczycie wulkanu tłumy szykują się do ponurego tańca, by przekonać się o swojej wielkości, postać Grünbauma reprezentuje cząstkę człowieczeństwa. W "Adolf H. - Ja wam pokażę!" jestem jedyną postacią, która "komediowo" musi się trzymać w ryzach. Dla Daniego Levy'ego ważne było, żebym się skoncentrował na roli ofiary, żeby moja postać zawsze miała świadomość tej sytuacji.
Czy podczas gry odkrył pan dla siebie coś nowego?
Zawsze interesuje mnie projekt jako całość. Tylko w ten sposób byłem w stanie zagrać w filmie Costy-Gavrasa kogoś takiego jak Mengele, postać, która wywołuje we mnie odrazę. Wiem, w jakim kontekście występuje dana postać i że musi być dobrze zagrana. Moim celem jest uwiarygodnienie danej postaci, czy to poprzez ukazanie jej "nijakości" jak u Costy-Gavrasa, czy poprzez ukazanie jej człowieczeństwa, jak w przypadku Adolfa Grünbauma w filmie Levy'ego. Te dwie bardzo różne postaci są prawdziwe i w obydwu przypadkach trzeba to oddać. Jeśli ktoś zacytuje to zdanie, chcąc zarzucić mi stawianie znaku równości między skrajnie różnymi postawami, ten musi się jeszcze dużo nauczyć.
Czy stosuje pan w pracy te same mechanizmy i chwyty, których jako Grünbaum uczy pan Hitlera?
Owszem, przypomniałem sobie parę razy szkołę aktorską, również niektóre doświadczenia z kolegami. Jeżeli gra się co wieczór w teatrze, te ćwiczenia nie są potrzebne. W przypadku dłuższej przerwy trening strun głosowych i dróg oddechowych jest już konieczny.
Co pan czuł, kiedy znalazł się pan w samym środku nazistowskiego spektaklu w Lustgarten, o którym na drugi dzień głośnio było w mediach?
To nie robi na mnie żadnego wrażenia. Uważam, że to śmieszne, jeżeli na drugi dzień gazety piszą: "Hitler powrócił". Żyjemy w 2006 roku, od sześćdziesięciu lat kręci się na ten temat filmy i ludzie, nawet ci, którzy ten czas przeżyli, dokładnie wiedzą, że jest to sceneria filmowa. Oczywiście trzeba pogodzić się z tym, że istnieją ludzie, którzy nie chcą mówić po niemiecku, chociaż znali ten język. Że ci, którzy przeżyli dwanaście lat tysiącletniej Rzeszy, będą niemile dotknięci widokiem dekoracji. Doskonale to rozumiem. Ale żeby dziennikarze umyślnie straszyli czytelników?
Co było najtrudniejsze, a co najlepsze podczas zdjęć?
Trudno było z pewnością znaleźć równowagę i nie dać się uwieść innym postaciom, chcąc dorównać im komediowo. Innym niebezpieczeństwem byłoby "rozczulanie się" i podkreślanie na każdym kroku ogromu tragedii. Oczywiście, podświadomie trzeba o tym pamiętać, ale nie do tego stopnia, żeby się z tym obnosić. A najlepsza była współpraca ze wspaniałym zespołem; praca z fantastycznymi ludźmi zawsze jest przyjemna.