"12 lat i koniec": WYWIADY Z AKTORAMI
Conor Donovan (Rudy/Jacob)
- Granie bliźniaków to była twoja pierwsza rola filmowa?
- Tak, to był mój pierwszy raz, dlatego się tym denerwowałem. Chciałem wszystko zrobić tak, jak należy. Nie chciałem nikogo zawieść ani zezłościć. Michael sprawił, że granie stało się naturalne, a każda scena prostym odruchem.
- Co sprawiło, że chciałeś zagrać w "12 lat i koniec"?
- Kiedy przeczytałem scenariusz, wszystko wydało mi się bardzo prawdziwe. Nie było w nim nic przekłamanego. Żadnych eksplozji i efektów specjalnych. Po prostu realne historie, choć oczywiście każda z nich jest na swój sposób ekstremalna. Łatwo przyszło mi się wczuć w te opowieści, utożsamić z tymi sytuacjami. To bardzo mi odpowiadało.
- Czy chociaż momentami scenariusz dotyka krańcowych sytuacji, było coś, co zbliżyło cię do Jacoba?
- Każdy z nas czasem jest wściekły i ma dość, to nietrudne do wyobrażenia. Nie straciłem brata w pożarze, i nic podobnego mnie nie spotkało. Ale wiem, co znaczy wchodzić w dorosłość. Nietrudno było mi to zagrać.
- A które sceny były dla ciebie najciekawsze pod względem trudności?
- Były takie dwie sceny, które były dla mnie trudne. Jedna na cmentarzu, kiedy musiałem się rozpłakać z powodu śmierci brata. Ujęcie jest kręcone, dzieje się akcja, trzeba grać. Nigdy czegoś takiego nie robiłem. Trochę mi to zajęło. Próbowałem myśleć o dziadku, który odszedł niedawno. Pomogło trochę, ale wymagało ode mnie ogromnego skupienia. Druga scena to ta, w której domek płonie, a ja jako Rudy muszę krzyczeć tak, jakbym umierał. To było trudne, bo taki krzyk to impuls, który się zdarza, a nie dzieje się bez przerwy.
- Myślisz o aktorstwie na serio?
- Tak, ale też staram się być normalnym chłopakiem.
Jesse Camacho (Leonard)
- Która ze scen była dla ciebie najtrudniejsza?
- Chyba najcięższa była ta, kiedy jestem w szpitalu z moją filmową mamą (Marcia Debonis). To bardzo emocjonalna scena, nigdy wcześniej niczego takiego nie robiłem. Ale chyba dobrze wyszło. Jestem z niej zadowolony.
- Myślisz o zostaniu aktorem?
- Moi rodzice są aktorami. Kiedy ich oglądam myślę - "też bym tak chciał!". Kiedy miałem sześć lat poszedłem do ojca i powiedziałem, że chce spróbować. Poradził mi, żebym jeszcze poczekał. Potem miałem osiem lat i znowu poszedłem z nim pogadać. Skończyło się na podpisaniu umowy z jego agentem. Myślałem, że z tego wyrosnę, ale tak się nie stało. Pokochałem to od początku.
- A co sprawiło, że zdecydowałeś się wystąpić w "12 lat i koniec"?
- Ta historia przypomina mi trochę "Stań przy mnie" - jestem wielkim fanem tego filmu. Kiedy przeczytałem scenariusz, pomyślałem, że jest świetny. Każdy w mojej rodzinie go przeczytał i wszyscy pomyśleli to samo. Oprócz mojej siostry.
Zoe Weizenbaum (Malee)
- Co było dla ciebie najbardziej interesujące w scenariuszu "12 lat i koniec"?
- Podobało mi się, jak opowiada o gojeniu się w człowieku ran. W każdej z tych historii jest jakaś lekcja do odebrania. To opowieść o dorosłości i dorastaniu.
- A praca z Michaelem Cuestą?
- On jest świetnym człowiekiem. Poza planem dużo się śmiał i bawił z nami. Na planie był skupiony, ale cały czas otwarty na nasze pomysły.
- Jak zaczęłaś grać?
- Zgłosiłam się na casting, którego ogłoszenie znalazłam w gazecie. Po prostu na niego poszłam. To co najbardziej kocham w aktorstwie, to możliwość zagłębiania się w jakąś postać i ogarnięcia jakiejś osobowości, czyichś doświadczeń. W tym filmie, opierając się o scenariusz, wypracowałam coś zupełnie nowego.
- Ponoć podczas kręcenia filmu musiałaś jeść rzeczy, których normalnie nie tknęłabyś?
- Tak. Mieliśmy kiedyś zdjęcia w nocy i naprawdę nie było czasu, żeby zjeść coś dobrego. Zamówiłam coś z McDonald's, to była ogromna porcja. Poza tym cały czas jadłam jakieś cukierki, ciasteczka. Kiedy obudziłam się rano czułam się fatalnie. Wymiotowałam i w ogóle. Ale nie mieliśmy ani kasy, ani czasu na to, żebym odpoczęła w domu. To było naprawdę ciężkie.