- Nie gram postaci, gram człowieka - mówi w rozmowie z Interią Trine Dyrholm o roli w filmie "Dziewczyna z igłą". Duńska aktorka znana z takich filmów, jak "Królowa kier", "Komuna" czy "Kochanek królowej", przyznaje, że początkowo odrzuciła propozycję udziału w projekcie, uznając swoją bohaterkę za "ideę zła", której nie potrafiłaby urzeczywistnić. Zmieniła zdanie, gdy reżyser Magnus von Horn zaprezentował jej dopracowany scenariusz, który uznała za "jeden z najlepszych, jakie czytała".
"Dziewczyna z igłą" to rozgrywająca się na początku XX wieku, oparta na faktach, opowieść o kobiecie szukającej miłości i poczucia moralności. Karoline (Vic Carmen Sonne) to młoda pracownica fabryki w Kopenhadze, która znalazła się w trudnej życiowej sytuacji. W godzinie potrzeby pomoc ofiaruje jej przypadkowo poznana kobieta. Dzięki temu dramatycznemu wydarzeniu między Karoline a Dagmar (Trine Dyrholm) nawiązuje się specyficzna nić porozumienia, która odmieni życie ich obu.
Film w reżyserii Magnusa von Horna rozbił bank z nagrodami podczas ubiegłorocznego festiwalu w Gdyni. "Dziewczyna z igłą" zdobyła Srebrne Lwy oraz nagrody w kategoriach: zdjęcia (Michał Dymek), muzyka (Frederikke Hoffmeier), drugoplanowa rola kobieca (Trine Dyrholm), scenografia (Jagna Dobesz) oraz kostiumy (Małgorzata Fudala). Produkcja trafi na ekrany polskich kin 17 stycznia.
W rozmowie, którą Artur Zaborski przeprowadził po premierze filmu w Cannes, Trine Dyrholm opowiada o złożoności Dagmar - kobiety, która pomaga innym, jednocześnie popełniając niewybaczalne czyny.
Artur Zaborski, Interia Film: Podobno na początku nie chciała pani zagrać w "Dziewczynie z igłą".
Trine Dyrholm: - Nie chodzi o to, że scenariusz był zły, bo od początku ten projekt mnie interesował. Mieliśmy bardzo ciekawe spotkanie z Magnusem, na którym podzieliłam się moimi przemyśleniami na temat scenariusza, również tym, co nie do końca do mnie przemawiało. Polubiłam Magnusa, ale odmówiłam udziału w jego filmie, chociaż widziałam w nim potencjał. Czułam jednak, że zanim mnie do niego zaprosi, musi jeszcze wykonać trochę pracy.
Na czym ta praca miałaby polegać?
- Magnus musiał dokonać pewnych wyborów. Moja postać w tamtej wersji była ideą zła. Nie za bardzo wtedy widziałam, jak mogłabym ją urzeczywistnić. Powiedziałem Magnusowi, że jak będzie wiedział o niej więcej, to możemy porozmawiać ponownie. Miałam też wtedy inne projekty, które komplikowały mój udział w "Dziewczynie...", ale okazało się, że one spadły. Po jakimś czasie Magnus do mnie wrócił. Podczas kolejnego spotkania z nim zrozumiałam, że posłuchał tego, co mówiłam mu ja i inni ludzie. Zrozumiałam też, jaki film chce zrobić, bo scenariusz, który wtedy przyniósł, był jednym z najlepszych, jakie czytałam. Był złożony, piękny, obrazowy - czytając go, widziałam to, co będzie na ekranie. Jestem bardzo dumna z udziału w tym projekcie.
Znała pani wcześniej Magnusa?
- Nie, więc kiedy się ze mną skontaktował, zastanawiałam się, o co tutaj chodzi. Dlaczego szwedzki reżyser, który mieszka w Polsce, chce opowiadać duńską historię. Ale dzięki temu, że on jest międzynarodowym reżyserem, jego film staje się bardziej uniwersalny, czytelny pod wieloma szerokościami geograficznymi.
Nie zdradzając zbyt wiele, gra pani Dagmar, kobietę, która pomaga kobietom pozbyć się problemu, jakim są dla nich niechciane ciąże. Tylko że nikt nie wie, co Dagmar naprawdę robi z noworodkami. Jak pani patrzyła na swoją bohaterkę?
- Myślę, że na swój sposób ona naprawdę pomaga. To są niechciane dzieci, co można z nimi zrobić? Ona pomaga na swój dziwny sposób, co jest złe, ale jest też w tym element dobra, bo pomaga pozbyć się poczucia winy matkom, które nie chciały zachodzić w ciążę. Ona je pociesza, mówi, że dokonały właściwego wyboru. "Dobrze, że do mnie przyszłaś" - mówi im. Na swój sposób to jest zachowanie siostrzane. "Wiem, jak się czujesz. Wszystko jest w porządku. Zajmę się tym". W ten sposób one wychodzą od niej z "właściwą" narracją na temat tego, co stanie się z ich dziećmi. "Dobry doktor zajmie się twoim dzieckiem. Będzie miało piękne życie". Ona zmyśla historyjki, żeby te młode kobiety poczuły się dobrze, co na swój sposób jest przecież piękne. To dużo mówi o problemach, przed jakimi staje społeczeństwo.
Dagmar istniała naprawdę...
... i kiedy stanęła przed sądem, policja jej oczywiście nie broniła. Trafiła do więzienia na wiele lat. Ale w sądzie mówiono, że nie można patrzeć tylko na to, co zrobiła, ale trzeba spojrzeć też na struktury społeczne, które doprowadziły do tego, że ona w ten sposób działała. Po jej sprawie zmieniły się przepisy dotyczące adopcji. Od tamtej pory stała się ona bardziej skomplikowana formalnie - zaczęto wymagać dokumentów i umów.
"Dziewczynę z igłą" kręciliście w Polsce w czasie, kiedy przez nasz kraj przetaczała się fala czarnych protestów przeciwko zakazowi aborcji. Czy atmosfera tamtego czasu wpłynęła na klimat filmu?
- Zdecydowanie. Byliśmy w Polsce w roku wyborów parlamentarnych, kiedy sytuacja zmieniła się na lepsze. Wybacz, ale uważam, że rząd, który był u władzy przez osiem lat w Polsce, był okropny i wprowadził wiele okropnych praw. Nie chcę wchodzić za bardzo w politykę, jednak uważam, że każda kobieta powinna mieć prawi do aborcji. Uważam, że przerażające jest to, co dzieje się w USA. Coraz więcej stanów wprowadza te okropne prawa. W Dani poszliśmy w drugą stronę. Teraz można mieć u nas aborcję nie do 12., a do 18. tygodnia ciąży. Ten temat naszego filmu mocno rezonował z polską częścią ekipy. A do tego dochodzą jeszcze inne kwestie, których dotykamy na ekranie: zespół stresu pourazowego, wracający do domu z obrażeniami żołnierze, którymi nikt się nie zajmuje, niedopasowanie społeczne, egzystencjalna samotność. Dagmar odnosi zyski dzięki problemom innym, ale to nie znaczy, że sama nie ma swoich problemów. Myślę, że nasz film będzie rezonował nie tylko z polskim widzem.
Jak się pani pracowało z polską ekipą?
- Świetnie, bo to utalentowani ludzi. Operator Michał Dymek jest nie tylko piękny, ale też robi piękne zdjęcia. Znakomicie spisali się scenografowie i kostiumografowie. To była naprawdę świetna ekipa.
Czy grając kogoś tak mrocznego, jak Dagmar, pani jako Trine musi ponieść jakiś emocjonalny koszt?
- Jak to się mówi, zawsze jest jakiś ślad, który zostawia w tobie materiał, z jakim pracujesz. Nigdy jednak nie przenoszę postaci do prywatnego życia. Skupiam się na momencie, tym który następuje na planie. Jest akcja, jest moment i jest cięcie. I tyle. Nie mam tak, że żeby zagrać smutek, muszę sobie przypominać, jak umierał mój ojciec. To nie jest dla mnie inspirujące. Natomiast to, co mnie inspiruje, to wypożyczanie mojego ciała i umysłu postaci. Oczywiście, po takich zdjęciach mogę czuć się wykończona. I czasami jestem. Jeśli na planie musisz krzyczeć i robić złe rzeczy, to zostawia na tobie jakiś ślad. Ale nie na tyle duży, że wpłynął na moje życie prywatne. W momencie, kiedy robię takie rzeczy rękami mojej postaci, czuję się okropnie. Ale wytrenowałam się w tym, żeby po skończeniu takiego momentu wrócić do samej siebie, odciąć się do postaci. Uważam, że aktorstwo polega na komunikacji. Nie tylko z publicznością, ale i z samą sobą. Kiedy więc robię okropne rzeczy, odczuwam ich okropieństwo, ale wiem, że to postać się ich dopuszcza, a nie ja sama. Wiem, że to, co robię, to tylko film.
Miała pani wątpliwości, czy brać tę rolę ze względu na to, że publiczność nie polubi Dagmar?
- Mam taką zasadę, jeżeli to się przysłuży domu filmu, to nie mam problemu, żeby być tą złą. Uważam, że opowiedzieliśmy bardzo ważną historię. Grałam już postaci, których widzowie nie lubią, wielokrotnie, by wspomnieć tylko "Królową kier", w której uwodziłam mojego pasierba. Niektórzy ludzie o tamtej bohaterce mówili, że jest potworem. A ja starałam się pokazać jej ludzką stronę. Podobnie jest z Dagmar, która dopuszcza się strasznych rzeczy w stosunku do niemowląt. Oczywiście, ona popełnia przęstępstwo, ale nie da się jej pokazać tylko z tej perspektywy. Człowiek jest znacznie bardziej skomplikowany. Dlatego ten zawód jest dla mnie tak interesujący. Jeśli ktokolwiek dzięki temu dostrzeże jej walkę z egzystencjalną samotnością, to znaczy, że wykonałam swoją pracę dobrze.