Reklama

Tak złe, że aż dobre? Oto najlepsze filmy spośród najgorszych

Nasza redakcja uwielbia dobrze bawić się przy bardzo kiepskich filmach, które bez przerwy wywołują ciarki żenady. Zdradzamy, jakie są nasze ulubione tytuły z gatunku "tak złe, że aż dobre". Uprzedzamy! Nie oglądajcie ich sami.

Nasza redakcja uwielbia dobrze bawić się przy bardzo kiepskich filmach, które bez przerwy wywołują ciarki żenady. Zdradzamy, jakie są nasze ulubione tytuły z gatunku "tak złe, że aż dobre". Uprzedzamy! Nie oglądajcie ich sami.
Greg Sestero i Tommy Wiseau w filmie "The Room" /materiały prasowe

Patrycja Otfinowska, "Zombiebobry"

"Zombiebobry" to produkcja fascynująca pod każdym względem. Oczywiście mamy grupę nastolatek, które oczywiście (!) wybierają się w odludne miejsce, by odpocząć. Szybko weekend przeznaczony na miłosne uniesienia (oczywiście) zmienia się w walkę o przetrwanie. Jedną z pierwszych scen w filmie jest bardzo źle przygotowane CGI krwi (dlaczego nie nagrali tego na planie?). Niezaprzeczalną perłą tego filmu są tytułowe bobry, które stały się zombiakami poprzez zatrutą rzekę. 

Nieostrożni nastolatkowie nie biorą pod uwagę czyhającego zagrożenia. A jest czego się bać - bobry wyglądają wyjątkowo niepokojąco, co dodaje filmowi komicznego uroku.

Reklama

Film powstał w 2014 roku, a bobry są tak złe, że aż dobre. W tym samym roku oglądaliśmy "Interstellar", "Ex Machinę", czy "Strażników Galaktyki", a nasze zombie zatrzymały się w okolicach lat 80. z niesamowitą przyjemnością powracam do tego filmu, bo z każdym seansem odnajduję kolejne komiczne elementy, takie jak nieudolne efekty specjalne i nieporadne rekwizyty, pacynek zakładanych na rękę czy przerażająco dziurawej fabule. To jedna z produkcji, których długo nie zapomnicie.

Justyna Miś, "Siódma komnata"

Film "Siódma komnata" z 1987 roku miałam okazję obejrzeć w ramach cyklu "Najlepsze z najgorszych". W wybranych kinach studyjnych są organizowane pokazy najgorszych filmów, jakie powstały. Są to zazwyczaj VHS-owe dzieła sprzed lat, ale nie tylko. Takie perełki powstały nawet w XXI wieku.

Jeśli chodzi o "Siódmą komnatę" to nieironicznie można stwierdzić, że film Bozidara D. Benedikta mógł być jednym z pierwszych, który wykorzystał zasady znane we współczesnych escape roomach i umieścił je w fabule. Bohaterowie muszą pokonać przeszkody i wykonać zadania, by wyjść z labiryntu, prowadzącego do fortuny.

Nie brakuje niezamierzenie zabawnych (i bezsensownych) decyzji głównego bohatera Borisa, granego przez Lazar Rockwood, który swoją drogą, przypomina wyglądem Tommy'ego Wiseau, znanego z innej perełki - "The Room". Nie zabrakło sceny zbliżenia, która przyprawia widzów o ciarki żenady. A wisienką na torcie jest plot twist, którego prawdopodobnie każdy się spodziewał, lecz po trwającej 70 minut karuzeli śmiechu podczas seansu nie da się powstrzymać odgłosów zaskoczenia.

Jakub Izdebski, Neil Breen i całokształt jego twórczości

Wyobraźcie sobie, że Tommy Wiseau nie poprzestał na jednym arcydziele, tylko dalej tworzy. W dodatku nie chce tylko nakręcić filmu o tym, jakim jest wspaniałym człowiekiem. Nie, tutaj mamy do czynienia z dziełami z misją. O skorumpowany świecie pełnym przemocy, w którym jeden wybraniec musi otworzyć oczy społeczeństwu, by postawiło się zakłamanym elitom. Panie, Panowie - oto Neil Breen, cały na biało.

Pracował jako architekt, a kolejne filmy finansował samodzielnie. Nie tylko je reżyseruje, produkuje, pisze, montuje i gra w nich główne role, ale też odpowiada za muzykę, plan pracy i catering. Breen zawsze obsadza siebie w roli głównej — geniusza, który chce obalić spiski na szczytach władzy. Ewentualnie kosmicznego mesjasza, który w miejscu stygmatów ma układy scalone.

Seans filmów 66-letniego dziś Breena to przeżycie, przygoda i doznanie duchowe. Nie wiem, co jest w nich bardziej ujmujące. Kwadratowe aktorstwo, okropne i deklaratywne dialogi, jawne zapożyczenia z innych filmów, absurdalne zwroty akcji, realizacyjna nieudolność, rekompensowana jakoś dobrymi chęciami. 

W przeciwieństwie do większości kultowych złych reżyserów Breen się uczy. Chętnie sięga po nowe rozwiązania techniczne, a jego styl ewoluuje. W "Twisted Pair" z 2018 roku odkrył greenscreen, dzięki czemu w "Cade: The Tortured Crossing" mogliśmy być świadkami jego walki z komputerowo wygenerowanym białym tygrysem. To historii przeszła także scena ujawnienia "największych rządowych i korporacyjnych sekretów" w "Fateful Findings". I niezręczne sceny hakowania. I zrzucania laptopów z biurka. I spotkań skorumpowanych urzędników z gangsterami. I wiele, wiele więcej. Dla wielbicieli złego kina twórczość Breena to studnia bez dna. 

Paulina Gandor, "Zmierzch"

Choć "Zmierzch" (2008) przez długie lata cieszył się popularnością wśród nastolatków, dziś trudno jest ze strachu przed stygmatyzacją przyznać się do sympatyzowania z tą sagą.

Historia lśniących od brokatu wampirów-wegetarianów (w końcu rezygnują z krwi ludzi na rzecz tej zwierzęcej) wywołuje u odbiorców falę żenady i oczywiście nie ma co się temu dziwić. Drętwe aktorstwo (szczególnie trudno mi znieść w tej kwestii główną bohaterkę, czyli Bellę Swan, graną przez Kristen Stewart i jej nieustannie rozdziawione usta), czy głębokie jak kałuża linie dialogowe ("Uczymy się kontrolować pragnienie. Ale ty... Twój zapach. Jesteś dla mnie jak narkotyk. Moja własna odmiana heroiny") to tylko kilka elementów, które od razu przychodzą na myśl.

Niemniej, jest w tej historii coś urokliwego, naiwnego. Być może na korzyść działa tu nostalgia i moje początki zainteresowań wątkami wampirycznymi, ale zarówno filmy, jak i książki Stephanie Meyer, na podstawie których je zrealizowano, są czymś, do czego często wracam, zawsze z uśmiechem na ustach. A w scenie, gdy rozpętuje się burza i wampiry sięgają po kije baseballowe przy utworze "Supermassive Black Hole" grupy Muse, to cóż... nie da się mnie odciągnąć od ekranu.

Dzięki filmom z tej serii wielką szansę na rozwój w branży filmowej otrzymał Robert Pattinson, czyli żyjący w błyszczącej "skórze zabójcy" Edward Cullen, który miał wcześniej spore problemy ze znalezieniem zatrudnienia. Mimo że sam nie chce wracać myślami do czasów "Zmierzchu", trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że gdyby nie rola wampira, mógłby zniknąć z ekranów na dobre. A patrząc na to, czego dokonuje teraz, mielibyśmy nad czym ubolewać.

Kinga Szarlej, "The room"

"The Room" wyreżyserowany przez Tommy'ego Wiseau, to film tak zły, że aż dobry, utrzymujący status kultowego dzięki swojej niezamierzonej komedii i niezliczonym błędom produkcyjnym. To dzieło, które wciąga swoją nieporadnością i niedoskonałościami. Prawdziwa ikona kina klasy fatalnej. 

Fabuła koncentruje się na Johnnym, który prowadzi szczęśliwe życie z narzeczoną Lisą. Jednak jego świat rozpada się, gdy odkrywa, że ukochana zdradza go z jego najlepszym przyjacielem, Markiem. Historia pełna jest melodramatycznych zwrotów akcji, niezręcznych dialogów i niewytłumaczalnych wątków pobocznych. 

To, co sprawia, że "The Room" jest tak dziwną produkcją, to przede wszystkim spekulacje na temat reżysera i samej produkcji. Tommy Wiseau, owiany tajemnicą, przez lata zacierał ślady o swoim prawdziwym pochodzeniu, wieku czy źródłach finansowania filmu. Przejął całą kontrolę nad realizacją produkcji oraz niejednokrotnie wymieniał ekipę filmową, często ignorując rady profesjonalistów.

Tajemniczy Tommy i jego koszmarne dzieło wzbudzili taką ciekawość wśród odbiorców, że uniwersum "The room" zaczęło się rozrastać. Greg Sestero, aktor odgrywający rolę najlepszego przyjaciela, napisał książkę "The Disaster Artist", na podstawie której bracia Franco zrealizowali później film o tym samym tytule. Pojawił się również dokument "A room full of spoons", w którym były współpracownik Wiseau, Rick Harper, próbował odnaleźć korzenie tajemniczego artysty i dotarł aż... do Polski! 

Uwielbiam film "The Room" właśnie za jego wady, które czynią go, tak absurdalnie fascynującym. Wiele dialogów i scen weszło już na stałe do popkultury i są cytowane przez fanów na całym świecie. Spekulacje wokół powstawania filmu i tajemnicza postać Tommy'ego Wiseau dodają jeszcze większej pikanterii. Polecam nie tylko obejrzeć film, ale również bliżej zapoznać się z jego twórcą. Dowiecie się, z jakiego polskiego miasta pochodzi, dlaczego walczy z Wikipedią i o co chodzi z tymi z łyżeczkami?

Czytaj więcej: "Zmierzch": Tej serii nie wolno wskrzeszać. Lepiej o niej zapomnieć

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy