In vitro? Wierzą, że choć krytykuje ich Kościół, działają w słusznej sprawie

"Joy" - screen z trailera Netflix /materiały prasowe

- Mam świadomość, że nadal zdarzają się tacy, którzy mówią, że in vitro to zło. (...) Moim priorytetem było pokazanie tego, jak zmienia się świat dzięki rozwojowi nauki. To historia wielkiego brytyjskiego sukcesu. Dziwię się, że nikt wcześniej nie przeniósł jej na ekran - mówi w rozmowie z Interią reżyser Ben Taylor. Film "Joy" od 22 listopada dostępny jest na platformie Netflix.

"Joy" to jeden z tych filmów, przy projekcji którego człowiek mimowolnie się uśmiecha. Reżyser Ben Taylor sportretował w nim trójkę naukowców, którzy pracują nad metodą in vitro. Głęboko wierzą, że choć krytykuje ich Kościół, środowiska medyczne i media, działają w słusznej sprawie i już wkrótce będą mogli pomóc dziesiątkom par cierpiących z powodu bezpłodności. I choć droga do spełnienia marzenia jest wyboista, to każdy mały sukces powoduje, że bohaterowie dostają zastrzyk świeżej energii. I ta atmosfera widzowi się szybko udziela.

Reklama

- Moim priorytetem było pokazanie tego, jak zmienia się świat dzięki rozwojowi nauki. To historia wielkiego brytyjskiego sukcesu - dziwię się, że nikt wcześniej nie przeniósł jej na ekran - mówi w rozmowie z Interią reżyser Ben Taylor. - Nasi bohaterowie kilkakrotnie powtarzają z ekranu, że pracują nad in vitro, bo chcą, żeby każda para na świecie mogła doczekać się potomstwa. Chciałbym, żeby ich słowa przełożyły się na rzeczywistość - dodaje brytyjski twórca.

"Joy" z Jamesem Nortonem, Thomasin McKenzieBillem Nighy od 22 listopada na platformie Netflix.

Artur Zaborski: Do tej pory kręcił pan seriale. I to te hitowe w rodzaju "Sex Education". Co pana popchnęło do przejścia w stronę filmu?

Ben Taylor: - Kiedy zbliżałem się do końca pracy na planie "Sex Education", zacząłem szukać jakichś ciekawych propozycji reżyserskich. Jestem typem człowieka, który nie podejmie się projektu, dopóki nie poczuje, że to jest coś, w czym jestem w stanie się zakochać i podporządkować temu życie. Wszedłem na rynek w momencie, kiedy telewizja przeżywała swoją hossę. Zaczęli pisać dla niej niesamowici scenarzyści, powstawały zróżnicowane gatunkowo propozycje. A budżety stale rosły. Nie było więc tak, że potrzebowałem nakręcić film, bo czegoś mi brakowało. Przeciwnie - czułem, że mogę się w telewizji spełniać i realizować, pracując przy niesamowitych projektach. Ale nigdy nie przestałem chcieć mieć na koncie reżyserii filmu fabularnego.

"Joy" jest spełnieniem tego marzenia. Jak pan trafił na scenariusz Jacka Thorne’a i Rachel Mason i co pana w nim porwało?

- Musiałem czekać aż do 47. roku życia, żeby znaleźć taki scenariusz filmu, który sprawi, że zapragnę go wyreżyserować. Tekst Jacka, którego wcześniejsze dokonania uwielbiam, i Rachel jest dla mnie bardzo osobisty, bo sam mam dwójkę dzieci, które przyszły na świat dzięki zapłodnieniu in vitro. Gdyby nie ta metoda, nie byłoby ich z nami. Zawsze chciałem oddać hołd ludziom, którzy ją stworzyli. Tekst Jacka i Rachel, którzy także mają dzieci poczęte dzięki in vitro, z każdą stroną czytałem coraz szybciej i szybciej. Tak mnie wciągnął i tak go chciałem przenieść na ekran.

Jestem z Polski - kraju, w którym Kościół katolicki nadal krytykuje metodę in vitro. Czy pański film powstał też po to, żeby przeciwnikom pokazać, jak ta metoda zmienia życie ludziom?

- To nie był powód, dla którego zrobiłem ten film, bo najważniejsze było dla mnie oddanie hołdu naukowcom, którzy dzięki swojej pracy zmienili życie milionów rodzin na całym świecie. To historia wielkiego brytyjskiego sukcesu - dziwię się, że nikt wcześniej nie przeniósł jej na ekran. To też miało dla mnie znaczenie, bo niemal całość zdjęć zrealizowaliśmy w Londynie. Czułem ogromną radość i wielką dumę podczas premiery filmu na London Film Festival, bo "Joy" to film na wskroś londyński.

Co było dla pana najważniejsze do wydobycia z tej historii?

- Moim priorytetem było pokazanie tego, jak zmienia się świat dzięki rozwojowi nauki. Ekranowi naukowcy nie muszą działać przeciwko komuś, kto im zagraża, czy próbuje ich powstrzymać. Jest jednak sporo osób, które krytykują ich działania. Nie chodzi tylko o radykalnych przedstawicieli środowisk religijnych, ale też o osoby ze społeczności medycznej. Ich nastawienie brało się z niewiedzy, do czego te badania mają doprowadzić. Straszono, że doprowadzą do narodzin monstrów. Szybko jednak okazało się, jak bardzo się mylą. Społeczeństwo zaczęło z in vitro szybko korzystać, windując tę metodę zapłodnienia na istotny poziom. Dzięki niej poprawiło się życie milionów ludzi. 

- Mam świadomość, że nadal zdarzają się tacy, którzy mówią, że in vitro to zło. Uważam jednak takie słowa są już dzisiaj nie na miejscu, bo możemy codziennie mieć dowody, ile szczęścia in vitro wniosło w życie ludzkie. Liczę, że seans "Joy" pomoże to uświadamiać widzom. Jeśli myślałem o moim filmie w kategoriach lustra, które miałoby jakoś odbijać współczesne dyskusje czy kontrowersje, to po to, żeby pokazać, jak bardzo są one już nieaktualne, bo in vitro obroniło się w zasadzie natychmiast po narodzinach Louise Joy Brown, która przyszła na świat 25 lipca 1978 roku w Oldham, w Anglii. Po jej narodzinach narracja na temat in vitro radykalnie się zmieniła. Ludzie przestali widzieć w metodzie zagrożenie, a zaczęli dostrzegać ratunek. "Joy" o tej zmianie optyki także opowiada.

W Polsce losy finansowania in vitro żywo się zmieniały w ostatnich latach w zależności od tego, jaki rząd aktualnie zarządzał państwem. Podejrzewam, że w Wielkiej Brytanii dofinansowanie in vitro nie przechodzi tylu perturbacji, ale czy stać na nie każdego, kto potrzebuje z niego skorzystać?

- Nie, to wciąż jest rozwiązanie dla zamożniejszej części społeczeństwa. A powinno być odwrotnie. Chciałbym, żeby każda osoba mierząca się z bezpłodnością nie musiała się zamartwiać, czy kwalifikuje się na państwowe finansowanie in vitro. Żeby się dostać do programu, trzeba spełnić szereg określonych wymogów - udokumentować niepłodność, a także styl życia, być w określonym wieku. Dopiero po akceptacji do programu możemy liczyć na pomoc państwa. Takie podejście jest wciąż wykluczające dla wielu osób, a przecież in vitro miało przysłużyć się wszystkim rodzinom, a nie tylko tym wybranym. Nasi bohaterowie kilkakrotnie powtarzają z ekranu, że pracują nad in vitro, bo chcą, żeby każda para na świecie mogła doczekać się potomstwa. Chciałbym, żeby ich słowa przełożyły się na rzeczywistość.

Jak wyglądała pańska współpraca z naukowcami przy robieniu tego filmu?

- Pracowaliśmy ze specjalistami bardzo blisko. Szczególnie z położnikami, chirurgami i embriologami. Jedną z naszych doradczyń była wspaniała Brooke, która towarzyszyła nam na planie przez cały czas zdjęć. Bardzo dbała o to, żebyśmy nie pokazywali ludziom nieprawdy, żebyśmy się trzymali blisko faktów. Ona jest jedną z osób, z których zdaniem się liczysz, chcesz, żeby była z ciebie zadowolona. To się udzieliło naszym aktorom - Jamesowi Nortonowi i Thomasin McKenzie, którzy zachowywali się przy niej jak najpilniejsi uczniowie. Podchodzili do swoich zadań na planie z niezwykłą powagą. Nie wystarczyło im, że podejdą do mikroskopu, a resztą zajmą się spece od efektów specjalnych, którzy pokażą, co pod tym mikroskopem widzą. Oni chcieli, żeby wiarygodnie wypadł cały proces, obsługa wszystkich narzędzi, łącznie z przygotowaniem odczynników i materiału do badań. To ich podejście widać na ekranie. Patrzysz na nich i myślisz, że widzisz naukowców. Jestem im za to bardzo wdzięczny.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy