Christian Friedel zdradza tajemnice "Strefy interesów"
W dniach od 24 do 27 października w Łodzi odbył się 15. Festiwal Kamera Akcja. Wydarzenie poświęcone sztuce krytyki filmowej gościło w tym roku wielu znamienitych gości. Wśród nich znalazł się Christian Friedel, gwiazda nagrodzonej dwoma Oscarami "Strefy interesów" Jonathana Glazera. Aktor nie tylko spotkał się z widzami po pokazie filmu. Przeprowadził także masterclass oraz wystąpił ze swoim zespołem Woods of Birnam. W rozmowie z Interią mówił o odbiorze "Strefy interesów" i atmosferze na planie, swej najtrudniejszej scenie, a także stosunku do krytyki filmowej.
"Strefa interesów" luźno nawiązuje do głośnej powieści wojennej o tym samym tytule autorstwa Martina Amisa z 2014 roku, opisującej relacje między Rudolfem Hössem (Christian Friedel) a jego żoną Hedwigą (Sandra Hüller), z którą miał pięcioro dzieci. Krytycy nazwali film "zatrważającym spojrzeniem na banalność zła" (Indiewire) oraz "przerażającym i niezwykle potrzebnym we współczesnych czasach" (Vanity Fair). Dzieło Jonathana Glazera otrzymało liczne wyróżnienia na całym świecie, między innymi dwa Oscary (najlepszy film międzynarodowy, najlepszy dźwięk) oraz Grand Prix podczas festiwalu w Cannes.
Friedel debiutował jako aktor w "Białej wstążce" Michaela Haneke. Za rolę w "13 minutach" Olivera Hirschbiegla otrzymał nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej. Wystąpił także w popularnych serialach "Babylon Berlin" oraz znanym z Netfliksa "Pachnidle" na podstawie powieści Patricka Süskinda. Podczas 15. Festiwalu Kamera Akcja Friedel otrzymał nagrodę specjalną za szczególne osiągnięcia artystyczne w sztuce filmowej, która podkreślił przełomową kreacją aktorską w "Strefie interesów".
Jakub Izdebski, Interia.pl: Jesteśmy na Festiwalu Kamera Akcja, który jest poświęcony krytyce filmowej. Kim dla ciebie jako artysty jest krytyk? Partnerem w dyskusji, może przeciwnikiem?
Christian Friedel: Czasem ma się wrażenie, że to jest przeciwnik, ale... Raz wiesz, czy coś działa, innym razem nie. I wtedy ktoś napisze o tym w taki sposób, że patrzysz na dzieło pod nowym kątem. Czytam taką recenzję i rozumem: "Okej, to tutaj tkwił problem". Albo po prostu jest to dobrze napisane. A czasem są po prostu negatywne. I to też jest w porządku. Nawet jeśli dla mnie jest to niespecjalnie pomocne. Staram się czytać każdą recenzję moich filmów, bo jestem ciekawy punktu widzenia krytyka lub krytyczki. A jeśli jest ona świetnie napisana, nieważne czy pozytywna, czy negatywna, tym lepiej.
W programie tegorocznej Kamery Akcji znalazła się "Strefa interesów" Jonathana Glazera. Jej premiera odbyła się w Cannes półtora roku temu. Jakie to uczucie, gdy twój film żyje i jest dyskutowany przez tak długi czas?
Gdy wynik twojej pracy jest przez lata istotny dla tak wielu osób, dla artysty jest to spełnienie marzeń. Moim debiutem była "Biała wstążka" Michela Haneke. Ona też jest wciąż na językach widzów i to jest wspaniałe. Miałem też kilka innych projektów, o których nikt nie mówi, ale to inna sprawa. Czasem coś się udaje, czasem nie. Co ciekawe, moja przygoda ze "Strefą interesów" rozpoczęła się w Londynie w 2019 roku, ale zakończyła się tutaj, w Łodzi, 10 albo 15 minut drogi od miejsca, w którym teraz rozmawiamy. Mieliśmy tam trzy dodatkowe dni zdjęć, po których film był nakręcony. I zaczęła się długa, długa postprodukcja.
Dla mnie naprawdę dużo znaczy, że widzowie wciąż dyskutują o tym filmie. Że są zainspirowani pracą Jonathana Glazera i jego wizją. Może z moich ust zabrzmi to nieco niezręcznie, ale to arcydzieło, jedyne w swoim rodzaju. Mam nadzieję, że będzie wciąż dyskutowane w ciągu najbliższych lat i dekad. Że wszyscy poczują, co chcieliśmy w nim powiedzieć. Że będzie zmuszało do refleksji i zainspiruje wiele osób.
Które sceny powstawały w Łodzi?
Dodatkowa scena, w której Höss spotyka się z młodą, rudowłosą dziewczyną, pewnie jego kochanką. Kolejna w stajni, gdzie jest sam ze swoim koniem. I rozmowa telefoniczna po rozmowie z lekarzem. Te sceny nie znajdowały się pierwotnie w scenariuszu. Gdy Jonathan rozpoczął postprodukcję, czuł, że czegoś brakuje. "Strefa interesów" nie jest typową narracją filmową. Niemniej uważał, że należy bardziej połączyć postać z historią. Stąd trzy dodatkowe dni realizacyjne w Łodzi.
Atmosferę "Strefy interesów" tworzą przede wszystkim długie ujęcia i dźwięki, które dochodzą do bohaterów z obozu za murami. Od chwili, gdy zobaczyłem film, zastanawiałem się, czy to wszystko było opisane w scenariuszu?
Wszystko. Jonathan mówił o tym otwarcie od początku. Dla mnie i pozostałych aktorów przygotowania do tego filmu polegały na rozmowie z nim. Jonathan przykładał dużą wagę do tego, kim jesteśmy i co myślimy. Mieliśmy spotkania na Zoomie, w których bez przerwy rozmawialiśmy o scenariuszu i naszych bohaterach. Czasem reżyser coś zmieniał, gdy miał wrażenie, że jakiś element nie pasuje do bohaterów lub do nas. Na przykład w jednej ze scen czuł, że zaczynam udawać, wypadam nienaturalnie. Powiedział nam wprost: proszę, nie grajcie. Bądźcie swoimi bohaterami.
Natomiast w scenariuszu były opisy tego, co słychać w danej scenie. Chociaż to było napisane, wrażenia były bardzo wizualne. Także miałem świadomość, jak to może wypaść w gotowym filmie. Natomiast na planie tego nie było, nic nie słyszeliśmy. Panowała cisza. Gdy oglądasz "Strefę interesów", słyszysz tę niesamowitą warstwę dźwiękową, a jednocześnie widzisz, że bohaterowie na nią nie reagują. Po prostu ignorują wszystko, co dzieje się za murem ich domu. My jako aktorzy nie musieliśmy próbować tego robić, bo nic nie słyszeliśmy, a efekt na ekranie jest dzięki temu o wiele mocniejszy. Oczywiście nie wszystko było w scenariuszu. Podczas postprodukcji pion dźwiękowy zaczął dopiero budować coś w rodzaju archiwum dźwięków.
Zastanawia mnie, jak zareagowałeś, gdy w końcu zobaczyłeś gotowy film i po raz pierwszy usłyszałeś to wszystko, na co twój bohater nie zwracał uwagi?
Miałem jakieś wyobrażenia, ale byłem jednocześnie zaskoczony i zafascynowany. Dla mnie to było intensywne przeżycie. Pierwszy raz oglądałem "Strefę interesów" w małym kinie razem z Sandrą Hüller i jej psem. Swoją drogą, on też wystąpił w filmie. To była jedna z finałowych wersji montażowych, a nam odebrało mowę. Odezwaliśmy się do siebie później, podczas lunchu. Pamiętaliśmy, jak to wyglądało podczas realizacji zdjęć. Czasem do końca nie wiedzieliśmy, czemu coś robimy. I po czymś takim zobaczyć, jak procentują decyzje dokonane przez Jonathana... Wiele scen nie znalazło się w filmie. To były decyzje Jonathana, trudne, ale moim zdaniem słuszne. Czasem było mi przykro jako aktorowi, bo lubiłem dużo scen z moim bohaterem, ale też rozumiem, dlaczego reżyser wolał z nich zrezygnować. W usuniętym materiale wyglądał on na sprawcę. A Jonathan chciał go przedstawić jako zwykłą, czasem nudną osobę, wiodącą zwykłe życie. Zwrócił mi też uwagę: "Christian, to najważniejsze, niech z twoich oczu nie da się nic wyczytać". Żeby widzowie nie wiedzieli, co dzieje się w głowie Hössa. Jest zimny, jego oczy są zimne. Dla mnie to było ogromne wyzwanie.
Opisujesz swojego bohatera jako nudnego biurokratę. Zaskoczyło mnie, gdy dowiedziałem się, że ta rola była dla ciebie wyzwaniem fizycznym. Nie chodzi mi tylko o przygotowania, naukę jazdy na koniu, ale przede wszystkim o jedną z końcowych scen, w której Höss choruje.
Tak, wymioty... Nie czułem się źle przez 25 lat. Jonathan jest zwolennikiem aktorskiej metody. I powiedział mi wprost, że muszę to zrobić naprawdę. A ja chciałem to zrobić. Co kluczowe, to nie było tylko zwymiotowanie na podłogę. To jego wewnętrzna walka, w której jego ciało ściera się z umysłem. I jestem zadowolony z tej decyzji, bo mógłbyś przecież pomyśleć, że Höss poczuł się źle. Albo on mógłby się zdziwić, że się pochorował. A tutaj jest coś więcej. On nie wie, co się właśnie stało, a widownia zastanawia się, co mu dolega. Według mnie to świetna metafora. On może zignorować swoje okrucieństwo, ciemność, która znajduje się w nim, ale jego ciało o tym pamięta. Ciało zawsze mówi prawdę.
Realizacja tej sceny była trudna. Trwała trzy albo cztery godziny w nocy. Powtarzaliśmy ją w całości z trzydzieści razy, co było wykańczające. Dla całej ekipy realizacyjnej. Niemniej było to świetne doświadczenie. Natomiast były też sceny niezbyt skomplikowane. To były codzienne czynności. Przyjęcie, rozmowa przed snem, czas z rodziną, z dziećmi... Natomiast ta scena została ze mną na długo, a moje ciało z tym walczyło. To była dla mnie nowość. Po raz pierwszy w karierze miałem wrażenie, że moje ciało mówi mi, żebym skończył z tą postacią, ze znajdującą się w niej ciemnością.
Jeśli chodzi o te sceny "codzienne", czy to prawda, że czasem Jonathan Glazer nie mówił "cięcie" i pozwalał wam krótszą lub dłuższą chwilę "żyć" jako wasi bohaterowie? Zastanawiam się, ile takiej improwizacji znalazło się w filmie.
Tak było. Czasem kręciliśmy równolegle nawet 10 kamerami. Jednocześnie w kilku pokojach. To było wspaniałe, bo nie musiałem zaprzątać sobie głowy szczegółami technicznymi. Często w trakcie realizacji musisz pamiętać, że "po tym zdaniu wznoszę kieliszek" lub coś podobnego. A tutaj mieliśmy dużo wolności i dużo czasu. Każdego dnia kręciliśmy jedną sytuację z bohaterami. A Jonathan na planie jest swego rodzaju kolekcjonerem. Jest szczęśliwy, gdy wychodzimy ze swoimi propozycjami lub staramy się go jakoś zaskoczyć. Więc improwizowaliśmy, gdy nie mówił "cięcie" lub "powtarzamy". Co ważne, na planie byliśmy zupełnie sami, tylko aktorzy. Bez pionu technicznego, bez nikogo innego. Dawało to wolność, by zaufać swoim przeczuciom. A tutaj mieliśmy znakomitą energię. Zwykle pracujemy tak, że najpierw kamera jest na mnie, potem na mojego kolegę, potem szerokie ujęcie i tak dalej. Tutaj wszystko było kręcone równocześnie, co pozwalało nam zachować tę energię. Sprzyjało to improwizacjom. Niektóre znalazły się w filmie, inne nie. Najważniejsze, że pomogło nam to znaleźć właściwy ton dla historii i konkretnych sytuacji.