Czas odświeżyć! Czy film "Nigdy w życiu!" się dobrze zestarzał?
Po dwudziestu latach od premiery, film "Nigdy w życiu!" przeżywa prawdziwe odrodzenie, trafiając w serca coraz młodszych pokoleń. Opowieść o Judycie, która na nowo odkrywa siebie po rozwodzie, okazała się ponadczasowa. Nie brakuje w niej jednak elementów, które po czasie wywołują niemałe ciarki żenady.
Choć od premiery "Nigdy w życiu!" w lutym tego roku minęło dwadzieścia lat, można powiedzieć, że od kilkunastu dobrych miesięcy przeżywa on prawdziwe odrodzenie. W dobie mediów społecznościowych historia o rozwódce, która całkowicie zmienia swoje życie, zdobyła nową publiczność i podbiła serca widzów, których, być może, dwie dekady temu nie było nawet na świecie. Można więc wysunąć tezę, że film Ryszarda Zatorskiego i scenariuszem Ilony Łepkowskiej na podstawie powieści Katarzyny Grocholi przetrwał próbę czasu, ale... czy dobrze się zestarzał?
Książka Grocholi ukazała się w 2001 roku i odniosła ogromny sukces komercyjny. Trzy lata później na ekranach polskich kin, z równie imponującym efektem, zadebiutował film z Danutą Stenką w roli głównej, lecz okazuje się, że nie była ona pierwszym wyborem twórców. Aktorka była wówczas kojarzona głównie z rolami dramatycznymi. Nie było wiadomo, czy dobrze sprawdzi się w komediowej konwencji. W dodatku celowano raczej w młodsze aktorki, chociaż filmowa Judyta jest ledwo po 40-stce, a Stenka w 2004 roku miała 43 lata. Do tej roli przymierzano m.in. Dorotę Segdę i Agnieszkę Krukównę, lecz duży wpływ na ostateczny wybór aktorki miała Katarzyna Grochola, która wywarła presję na twórców, by obsadzić Danutę Stenkę.
Życie głównej bohaterki "Nigdy w życiu!", wspomnianej Judyty, zostaje całkowicie zrujnowane, gdy dowiaduje się, że jej mąż, Tomasz (w tej roli Jan Frycz), nie tylko od miesięcy ją zdradzał, ale przede wszystkim spodziewa się z dużo młodszą kochanką dziecka. Dość szybko dochodzi do rozwodu. Wkrótce nasza bohaterka dowiaduje się, że wraz z nastoletnią córką, Tosią (Joanna Jabłczyńska), w ciągu dwóch miesięcy musi wyprowadzić się z dotychczasowego mieszkania. W poczuciu beznadziei i zrezygnowania, za namową najlepszej przyjaciółki (Joanna Brodzik), postanawia obejrzeć działkę pod Warszawą. Zauroczona okolicą i z nadzieją na lepszą przyszłość decyduje się wybudować dom.
Ważnym elementem opowieści stworzonej przez Katarzynę Grocholę jest fakt, że Judyta pracuje w redakcji. Zajmuje się odpowiadaniem na listy czytelników. Swoją drogą, trzeba przyznać, że z perspektywy czasu ten zawód wydaje się dość archaiczny. To właśnie w miejscu pracy poznaje czarującego Adama (Artur Żmijewski), któremu nie potrafi się oprzeć. Rozpoczyna romans, lecz okazuje się, że mężczyzna skrywa pewien sekret.
Gdy "Nigdy w życiu!" ukazywało się w kinach, miałam zaledwie sześć lat, jednak film ten zawsze był w mojej świadomości. Dopiero w momencie, gdy coraz częściej zaczął pojawiać się w mediach społecznościowych (głównie na TikToku), postanowiłam go obejrzeć w całości jako dorosła kobieta. Chociaż filmowi nie udało się uniknąć wpadania w pewne stereotypy, na widok których przeszły mnie ciarki żenady, uważam, że historia Judyty wyprzedziła swoje czasy. Zupełnie się nie dziwię, dlaczego trafiła w serca widzów młodego pokolenia. Już w 2004 roku mogła wydawać się nieco przełomowa, w końcu w tamtych latach komedie romantyczne przedstawiały w dużej mierze zakończenia, w których kobieta wybaczała błędy mężczyźnie i w finale do niego wracała. W przypadku "Nigdy w życiu!" jest inaczej - zraniona bohaterka odzyskuje kontrolę nad swoim życiem i postanawia je całkowicie zmienić.
Podczas seansu wypisałam kilka stereotypów, które spowodowały we mnie głębokie, pełne zrezygnowania wzdychnięcie. Niesamowicie denerwowała mnie córka Judyty, w którą wcieliła się Joanna Jabłczyńska i winą obarczam scenarzystów. To postać, której za nic nie da się polubić. Chociaż momentami stara się wspierać swoją mamę, w większości jest przemądrzała i zupełnie nic nie wnosi do fabuły.
Dość kontrowersyjnym aspektem jest sama budowa domu. Kwestią sporną jest przede wszystkim czas. Owszem, budowa się przeciąga, ale nadal trudno uwierzyć, że w dwa, trzy miesiące Judyta byłaby w stanie wybudować dom. Jeśli chodzi o koszty, może z perspektywy czasu ceny ukazane w filmie są mało wiarygodne, ale tutaj nie będę się kłócić - jestem w stanie uwierzyć, że dwie dekady temu kupiłaby działkę pod Warszawą za 25 tys. zł.
Rzeczą, jaka spowodowała u mnie maksymalnie ciarki żenady jest jedna scena zbliżenia Judyty i Adama. To moment, kiedy są już parą. Mężczyzna odwiedza ukochaną, oznajmia, że Tosi nie ma w domu i wtedy rozpoczyna się... dość dziwna sekwencja "siłowania się" (?). Nawet nie jestem w stanie słowami jej odpowiednio opisać. W każdym razie - jako widzka, obeszłabym się bez niej.
No i w końcu - finałowa scena. Zatorski nie mógł sobie odpuścić przemokniętej od deszczu zrozpaczonej Danuty Stenki w prześwitującym biuście, pozbawionym bielizny. Myślę, że to idealny przykład znaku tamtych czasów. Seksualizacja kobiet w komediach romantycznych w pełnym wymiarze, bo przecież, ironizując, ten element wzmocnił dramaturgię wydarzeń (wcale nie).
Dla kontrastu chcę wyróżnić elementy "Nigdy w życiu!", dzięki którym film ten stał się ponadczasowy. Mimo wymienionych przeze mnie żenujących i przede wszystkim zbędnych elementów, samo przesłanie, wynikające głównie z materiału źródłowego, jest warte wyróżnienia.
Podoba mi się, jak przedstawiono proces żałoby po zakończeniu związku. Judyta wreszcie zaczyna zauważać w sobie negatywne emocje i je wyrażać. Jest wściekła, zrozpaczona, zrezygnowana. Doświadcza straty, którą musi przepracować, a gdy tylko jej się to udaje, powoli zaczyna przechodzić tzw. "glow up" - metamorfozę. Myślę, że to jeden z aspektów, który inspiruje do dziś. Ukazanie, że na rozstaniu świat się nie kończy. Po burzy wychodzi słońce, a życie może ułożyć się zaskakująco pomyślnie. W tym wszystkim sama Judyta przedstawiona została jako kobieta wyzwolona, nawet jak na dzisiejsze czasy.
Elementem wyprzedzającym swoje czasy jest także zdrowe ukazanie przyjaźni damsko-damskiej. Współcześnie w kinie motyw siostrzeństwa jest coraz częściej wykorzystywany, ale we wczesnych latach dwudziestych kobiety były raczej ukazywane jako rywalki, zwłaszcza w kontekście walki o mężczyznę. W przypadku "Nigdy w życiu!" przyjaźń Judyty i granej przez Brodzik Uli jest oparta na wzajemnym wsparciu, bezpiecznej przestrzeni do wyrażania emocji oraz pomocy w kryzysowych sytuacjach. Nieco martwi fakt, że zwróciłam na to uwagę. Tego typu relacje powinny być stałym elementem kina i telewizji.
Chociaż więcej w tym tekście wymieniłam zarzutów, niż pozytywnych aspektów, uważam, że "Nigdy w życiu!" dobrze się zestarzało. Zupełnie się nie dziwię, że przeżywa swego rodzaju renesans i trafia do nowych pokoleń. Świetnym dowodem na to, że film Zatorskiego rezonuje z młodszą publicznością, są materiały w mediach społecznościowych oraz playlista, która powstała na Spotify - "40-letnia rozwódka zmienia swoje życie" obserwowana przez prawie 100 tys. użytkowników.
"Czas odświeżyć!" to nasza podróż w czasie, podczas której dziennikarze Interii sięgają po głośne tytuły pozostawiające trwały ślad w popkulturze. Sprawdzamy, jak hity minionych lat odbierane są w dzisiejszych czasach - co wciąż fascynuje, a co się zestarzało? Śledźcie kolejne teksty i odkrywajcie razem z nami, czy kultowe filmy z przeszłości przetrwały próbę czasu.
Czytaj więcej: Pięć filmów podobnych do "Nigdy w życiu!". Komedie romantyczne i nie tylko