Każdy chyba zna powiedzenie: "Nie oceniaj książki po okładce". Najchętniej dopisałabym do niego dalszy ciąg: "... a kobiety po wyglądzie". Wbrew pozorom nie chodzi mi wcale o krytykowanie niedostatków czyjejś urody - choć oczywiście takie zachowanie jest dla mnie nie do przyjęcia bez względu na sytuację - ale o zjawisko całkiem przeciwne. Czyli o sytuację, w której ktoś patrzy na kobietę uderzająco piękną i natychmiast ulega opartemu na stereotypie przekonaniu, że ma do czynienia z bezradnym, słabym na umyśle chucherkiem, które nie da sobie rady bez męskiej pomocy, a na widok myszy czy pająka tylko zapiszczy z przerażenia. Znamy przecież - niestety, nie tylko z filmów, ale i z życia również - te pełne męskiej wyższości odzywki w rodzaju: "Nie zaprzątaj tym sobie swojej ślicznej główki". Jak gdyby fakt, że główka jest śliczna, automatycznie wykluczał umiejętność myślenia.
Mój ulubiony przykład idący wbrew utartym opiniom to Marilyn Monroe. Na ekranie rzeczywiście często można ją było zobaczyć w rolach głupiutkich blondyneczek, jak choćby znana świetnie polskim widzom Sugar Kowalczyk z niezapomnianej komedii "Pół żartem, pół serio". Cóż, najwyraźniej w takim wcieleniu chcieli ją oglądać i producenci, i widzowie... Prawdziwa Marilyn jednak nie miała nic wspólnego z tym wizerunkiem. Odznaczała się wybitną inteligencją, z zapałem też pochłaniała klasyczne dzieła światowej literatury, od poezji Williama Butlera Yeatsa po powieści Tomasza Manna. Jedno ze zdjęć, które podziwiam najchętniej, przedstawia blond piękność w absolutnej pełni jej zniewalającej hollywoodzkiej urody, pochyloną nad "Ulissesem" Jamesa Joyce'a, uchodzącym za jedną z najtrudniej przyswajalnych książek na świecie. Autorka tej fotografii, Eve Arnold, zapewniła, że to nie była pozowana sesja, a Marilyn naprawdę czytała "Ulissesa" dla przyjemności. Ewentualnie z wewnętrznej potrzeby - to już sama dopowiadam na użytek tych, którzy nie wierzą, że z tej lektury cokolwiek przyjemnego wynika.
Kobiecość wymyka się stereotypom nie tylko, jeśli chodzi o relacje między urodą a intelektem. Jakże często zetknąć się można z wyrażeniami w rodzaju "męska decyzja" czy "zachować się jak mężczyzna"! Nawet wyraz "męstwo" oznaczający dzielność, odwagę, siłę charakteru jednoznacznie sugeruje, jakoby były to przymioty właściwe tylko mężczyznom. A przecież niejedna kobieta na przestrzeni dziejów wykazała się cnotą bohaterstwa! I mowa tu również o paniach, których - tu wrócę do wątku, od którego zaczęłam - nigdy byśmy o to nie podejrzewali, biorąc pod uwagę wyłącznie ich wygląd. Czy modelka pozująca przed obiektywem w żurnalowych kreacjach odważyłaby się pojechać na wojnę? Zwłaszcza na pierwszą linię frontu?
Owszem! Nie muszę w ogóle zastanawiać się nad odpowiedzią, ponieważ taka osoba naprawdę istniała. Nazywała się Lee Miller, a jej historię opowiada film biograficzny "Lee. Na własne oczy", który 13 września wchodzi na ekrany polskich kin. Anegdota głosi, że Ellen Kuras, dla której jest to reżyserski debiut, intensywnie zabiegała o udział Kate Winslet w roli głównej, widząc uderzające podobieństwo między nią a bohaterką filmu. Starania się powiodły.
Ponieważ nazwisko Lee Miller raczej nie jest w Polsce powszechnie znane, warto przybliżyć w paru słowach jej życiorys. Pod koniec lat 20. ubiegłego wieku pracowała jako modelka m.in. dla amerykańskiego "Vogue'a", szybko też stanęła po drugiej stronie aparatu, w czym wydatnie dopomogła jej współpraca (a jak utrzymują niektórzy, także i romans) z francuskim fotografem Man Rayem. W 1939 roku wyjechała do Anglii, gdzie zastał ją wybuch wojny. Zaczęła dokumentować zniszczenia bombardowanego przez Niemców Londynu, a w 1942 roku została oficjalnym korespondentem wojennym "Vogue’a". Opisywała m.in. słynne lądowanie w Normandii, ale największy rozgłos zyskały jej wstrząsające zdjęcia z wyzwolonych obozów koncentracyjnych w Buchenwaldzie i Dachau. Podczas pracy nieraz narażała się na niebezpieczeństwo, choć zewsząd słyszała, że "to nie miejsce dla kobiety". Wojenne doświadczenia zebrały w końcu żniwo - u schyłku życia Miller zmagała się z alkoholizmem, bezsennością i depresją. Zmarła w 1977 roku, w wieku 70 lat.
Oglądając zwiastun "Lee. Na własne oczy", zaczęłam się zastanawiać, ile jeszcze takich biografii czeka na sfilmowanie. O ilu jeszcze dowodach bohaterstwa pięknych i sławnych kobiet nie wiemy albo nie pamiętamy, ponieważ na pierwszy plan wybiła się ich uroda i popularność?
Pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, pochodzi z polskiego podwórka. Nic w tym dziwnego, rezyduję w Hollywood już od kilkudziesięciu lat, ale uważam, że o własnych korzeniach zapominać nie wolno. Hanka Ordonówna: z czym kojarzy się dzisiaj to nazwisko? Głównie z nieśmiertelną piosenką "Miłość ci wszystko wybaczy" z filmu "Szpieg w masce", prawda? Może nieliczni pamiętają też jej burzliwe romanse, w tym jeden zakończony próbą samobójczą. Tymczasem "Ordonka" w czasie wojny zapisała wspaniałą kartę, ratując dzieci polskich zesłańców, którzy zostali "wyzwoleni" przez ZSRR. To znaczy: albo wpadli w ręce NKWD, albo trafili na Syberię.
Zagubione, głodne i najczęściej, niestety, osierocone maluchy pozostawiono własnemu losowi. Hanka Ordonówna, nie bacząc na pogłębiającą się chorobę płuc, wystarała się dla nich o czyste ubrania, wyżywienie, leki... Uzyskała również zgodę na ewakuację dzieci z terytorium Rosji. Po długiej, najeżonej trudnościami wędrówce, blisko dwustu małym uchodźcom z konwoju, w którym osobiście podróżowała także aktorka, udało się znaleźć bezpieczne schronienie w Bombaju. Niestety, na miejscu "Ordonka" nie mogła zostać długo ze swoimi podopiecznymi, ponieważ klimat północnych Indii fatalnie wpływał na jej zdrowie. Dopilnowała jednak, by spędzić z dziećmi ich pierwsze Boże Narodzenie na wolności. Zorganizowała prezenty, ozdoby choinkowe... Był tylko jeden kłopot: w całym Bombaju nie udało się znaleźć iglastego drzewka, dlatego bombki trzeba było wieszać na gałązkach wśród liści. Uczestnicy tamtej świątecznej wieczerzy nawet po latach, już jako dorośli ludzie, wspominali tę egzotyczną choinkę. A także dobroć, niespożyte siły i ogromne poświęcenie Hanki Ordonówny.
Inna biografia z tego samego okresu. Marlene Dietrich, w Polsce notorycznie nazywana Marleną. W 1937 roku odrzuciła ofertę nazistów, którzy chcieli uczynić z niej gwiazdę propagandowych filmów i złożyła wniosek o amerykańskie obywatelstwo, mimo że w tym czasie jej kariera w Hollywood stała pod znakiem zapytania. Jeszcze przed wybuchem wojny zaangażowała się w pomoc uchodźcom z III Rzeszy, a kiedy Ameryka dołączyła do konfliktu przeciwko państwom Osi, Marlene występowała dla żołnierzy - najpierw na terytorium USA, a potem w krajach Europy, na terenie których toczyły się walki. Nieraz pojawiała się w miejscach odległych zaledwie o kilka kilometrów od bezpośrednich działań! Billy Wilder, reżyser wspomnianej już komedii "Pół żartem, pół serio", stwierdził, że aktorka przebywała na linii frontu częściej niż generał Eisenhower, naczelny dowódca alianckich sił zbrojnych. O sile ducha Marlene Dietrich niech zaświadczy także fakt, że wyparła się wszelkich związków z siostrą, która podczas wojny wraz z mężem pozostała w Niemczech. Oboje prowadzili kino, w którym mile widzianymi gośćmi byli hitlerowscy oficerowie, w tym oprawcy z obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. Marlene przez resztę życia utrzymywała, że nie ma rodzeństwa.
Nie jest łatwo w obliczu wojny wybierać między tym, co słuszne, a fałszywie pojmowanym patriotyzmem. Dietrich, choć przyszła na świat w Berlinie, wyrzekła się niemieckiej Rzeszy. Z kolei Jane Fonda, protestując przeciwko wojnie w Wietnamie, naraziła się na zarzut działalności przeciwko Ameryce. Nie ograniczyła się tylko do przemówień i udziału w demonstracjach. W 1972 roku udała się na dwa tygodnie do Hanoi, by na własne oczy zaobserwować ogrom zniszczeń spowodowanych przez amerykańską armię. Wietnamczycy umożliwili jej również kontakt z jeńcami wojennymi, którzy dzięki wizycie aktorki mogli przekazać wiadomości dla rodzin w kraju.
Relacja Fondy po powrocie do USA spowodowała, że oskarżono ją o szerzenie wrogiej propagandy. Po pierwsze, Jane utrzymywała, iż Amerykanie metodycznie niszczyli system grobli w Wietnamie Północnym, by spowodować klęskę żywiołową i sparaliżować szlaki komunikacyjne (Stany Zjednoczone do dziś wypierają się celowego działania w tej sprawie; wiadomo jedynie, że istotnie pojawił się taki pomysł, ale został odrzucony). Po drugie, zanegowała oficjalne doniesienia, jakoby jeńcy przebywający w wietnamskiej niewoli byli regularnie torturowani (tutaj słuszność przyznali jej sami żołnierze, którym udało się wrócić do kraju; potwierdzili, że tortury w niektórych przypadkach miały miejsce, na pewno jednak nie były zjawiskiem powszechnym). Po trzecie... no, niestety, tu sama podstawiła sobie nogę. Pozwoliła, by sfotografowano ją na stanowisku strzeleckim północnowietnamskiego działa przeciwlotniczego.
Zdjęcie, jak nietrudno się domyślić, wywarło potężny efekt propagandowy. Aktorka, która po tym wydarzeniu dorobiła się szyderczego przezwiska "Hanoi Jane", tłumaczyła później, że wskutek ogromnego zmęczenia fizycznego i psychicznego nie zdawała sobie sprawy, w jaką sytuację ją wmanewrowano. Ale cóż, zło już się stało... Do dziś wielu weteranów wojny w Wietnamie ma jej to za złe. Nikt jednak nie zaprzecza, że wyjazd do ogarniętego konfliktem kraju wymagał od Jane Fondy niemałej odwagi. W późniejszych latach hollywoodzka gwiazda nie wahała się występować w innych akcjach protestacyjnych, m.in. przeciwko wojnie w Iraku, także w obronie Rdzennych Amerykanów i osób LGBT. W 2019 roku za udział w demonstracji na rzecz walki z katastrofą klimatyczną trafiła do aresztu - dodam dla pełnego obrazu, że obchodziła wówczas 82. urodziny. Osiemdziesiąt dwa lata! Niejednemu mężczyźnie w tym wieku nie chciałoby się nawet wyjść z domu po papierosy.
Dlatego właśnie, odwołując się do przykładu Lee Miller oraz innych, równie wspaniałych, silnych i niezłomnych pań, mam propozycję, by zamiast słowa "męstwo" faworyzującego mężczyzn w rolach dzielnych i odważnych bohaterów, utworzyć jakieś nowe pojęcie, obejmujące również kobiety. Cóż by to było za określenie? Tego nie wiem, nie jestem językoznawcą. Uważam jednak, że takie słowo jest nam pilnie, co najmniej od kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset lat, potrzebne.
Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 13.09.2024