Reklama

Te filmy nie zdobędą Złotych Lwów

Festiwal w Gdyni nieuchronnie chyli się ku końcowi. Dwie czwartkowe projekcje filmów walczących o Złote Lwy - "Bilet na Księżyc" Jacka Bromskiego i "W imię..." Małgorzaty Szumowskiej - nie powinny jednak zaprzątać głowy członkom jury. Zarówno prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, jak i autorka "Sponsoringu" powinni gruntownie przemyśleć zasadność swych najnowszych dzieł.

Był deszczowy czwartkowy wieczór, tuż po seansie "Biletu na Księżyc" wszyscy dziennikarze jak jeden mąż udali się na, zorganizowany przez festiwalową dyrekcję, lunch na dachu budynku Muzeum Marynarki Wojennej. Pogoda nie dopisywała, o filmie też nie było co gadać. "Nieźle się wynudziliśmy" - podsumował seans "Biletu na Księżyc" jeden z prominentnych krytyków, stojących za wysłannikiem INTERIA.PL w kolejce po kawałek mięsa. Chciało się jeść...

Czołowe filmy gdyńskiego festiwalu - zarówno "Papusza" Krauzów, jak też "Ida" Pawlikowskiego, dzielą krytyków na dwa obozy. Nieprawdopodobna staje się zależność między sympatią dla jednego z nich, przy zachowaniu dystansu wobec drugiego obrazu. Jeśli podoba ci się "Papusza", z pewnością masz obiekcje w stosunku do "Idy". I na odwrót. Film Jacka Bromskiego wprowadza do polskiego kina ducha jedności. Absolutnie wszyscy są zdania, że "Bilet na Księżyc" jest do bani! Naprawdę, nie słyszałem tu ani jednej pochwały pod adresem filmu Pana Prezesa.

Reklama

Przez całą Polskę na striptiz Przybylskiej

Akcja "Biletu na Księżyc" rozgrywa się w 1969 roku, tym samym w którym Neil Armstrong wykonał "mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości". Głównymi bohaterami tej familijnej opowieści są dwaj bracia, którzy z podkarpackiej wsi wyruszają w kolejową podróż przez całą Polskę. Pierwszy z nich, zahukany w sobie, ciaptakowaty Adam (Filip Pławiak - wypisz wymaluj Wojciech Solarz z serii "U pana Boga...") i starszy, wyszczekany i pełen życiowego cwaniactwa Antoni (Mateusz Kościukiewicz). Powód ich ekskursji jest prozaiczny - Adam dostał powołanie do marynarki wojennej, Antoni postanawia odstawić więc brata do samego Świnoujścia, stawiając sobie przy okazji honorowy cel - Adam musi przed rozpoczęciem służby stracić dziewictwo.

Całą opowieść skąpana jest w nostalgicznych zdjęciach Macieja Englerta, przywodzących na myśl klimat "Wszystko co kocham", Bromski ma w sobie jednak o wiele mniej "nieulotności" od Borcucha. Nie tylko rozwleka swą opowieść do granic wytrzymałości, wciskając w usta bohaterów drewniane dialogi (chłopcy są z małej podkarpackiej wsi, mówią też w ten sposób), to jeszcze obdarzając całość czerstwym poczuciem humoru znanym doskonale z "U pana Boga...". Puenty w stylu "Gdyby babka miała wąsy, toby była dziadkiem" są tu na porządku dziennym; proszę więc wyobrazić, co się dzieje na ekranie, gdy reżyser dokłada do tego arsenał hippisowskich szlagierów jako muzyczne tło opowieści. Dawno w polskim filmie nie wyrzucono w błoto tylu pieniędzy na prawa autorskie.

Jest w filmie Bromskiego kilka pysznych epizodów aktorskich - chłopcy podróżując przez Polskę spotykają bowiem kolejnych bohaterów. Piotr Głowacki wdzięcznie wciela się w postać krakowskiego hippisa, Andrzej Grabowski udanie odgrywa pijanego konduktora, z kolei Andrzej Chyra przywdziewa mundur pilota, ale nie mogło oczywiście zabraknąć i kobiecego kontrapunktu. Anna Przybylska pojawia się dopiero pod koniec filmu jako erotyczna tancerka Roksana, pracująca w jednym z klubów nocnych w Świnoujściu. Bromski zatrudnił ją więc głównie dla scen erotycznych: jednej - klubowego striptizu, drugiej - miłosnego zbliżenia z głównym bohaterem (a my w tle słyszymy fragmenty telewizyjnej relacji z lądowania na Księżycu: "to mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości"; doprawdy pyszne).

Najbardziej kontrowersyjne nie są jednak w "Podróży na Księżyc" mało erotyczne sceny erotyczne, tylko niewinny zdawałoby się wtręt, fragment dialogu między granym przez Piotra Głowackiego hippisem a jego żoną. Kładąc się do łóżka utyskuje on na dwulicowość Polaków podlizujących się PRL-owskim władzom i rzuca wiązankę nazwisk: "Łomnicki, Łapicki, Holoubek... Myślisz, że ktoś im każe chodzić w pochodach pierwszomajowych? Sami chcą!". Największy niesmak podczas tego seansu poczułem właśnie w tym momencie.

"Ksiądz to pedał"

Sporym rozczarowaniem okazał się również najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej "W imię..." opowiadający historię księdza geja (w tej roli świetny Andrzej Chyra). Całość rozgrywa się w pewnej wsi, gdzie ksiądz Adam prowadzi ognisko dla trudnej młodzieży. Poza chłopcami, którzy przyjechali do wsi z różnych poprawczaków, do grupy należy też jeden miejscowy - niezbyt rozgarnięty niemowa o ksywce Dynia (Mateusz Kościukiewicz). Między nim i księdzem Adamem zaczyna wywiązywać się bliższa więź.

Problemem filmu Szumowskiej jest plakatowa krytyka instytucji kościoła katolickiego. Pomyślany jako filmowy eksperyment projekt rozwija się całkiem nieźle do momentu, w którym twórcy postanowili pokazać, że "wszyscy księża to pedały". Pal licho psychologię postaci, przekaz musi być czytelny i trafiający obuchem w głowę. Film, który pomyślany został jako portret zmagania się duchownego ze swoją seksualnością, stacza się w jednym momencie do poziomu prasowej sensacji. Trochę jakby twórcy (współautorem scenariusza jest operator Michał Englert) nie wiedzieli do końca, jaki film chcą nakręcić. Zróbmy coś o księdzu geju, pojedźmy na wieś, coś wymyślimy... Kiedy jednak przyszło do opowiadania historii (a szczególnie jej zakończenia), okazało się, że trzeba ratować się artykułami prasowymi (film kończy scena, którą Mateusz Kościukiewicz znalazł w jakiejś gazecie).

Szkoda, bo aktorzy wykonali tu naprawdę niezłą robotę. Andrzej Chyra w głównej roli miewa tu momenty aktorskiego geniuszu, zwłaszcza w kluczowej dla "W imię..." scenie spowiedzi, kiedy w rozmowie na skajpie ze swoją siostrą z Toronto jego bohater całkowicie się obnaża, o wiele bardziej niż w późniejszym erotycznym zbliżeniu z postacią Kościukiewicza. Kościukiewicz także przekonująco odgrywa głupawego wieśniaka, tylko jak widz ma uwierzyć w ich kreacje, kiedy Szumowska każe zainicjować erotyczną zażyłość waśnie postaci Dyni, nie zaś bardziej samoświadomej osobie księdza Adama? Duże brawa reżyserce należą się jednak za pracę z naturszczykami - mieszkańców wsi oraz podopiecznych księdza Adama zagrali miejscowi; dawno w polskim filmie nie widziałem tak autentycznych kreacji.


Wymowę "W imię..." zabija jednak dosłowność filmu Szumowskiej. Zamiast zasugerowanego w tytule wielokropka, reżyserka kończy bowiem swój obraz postawieniem wykrzyknika.

Ogłoszenie werdyktu dopiero za dwa dni, jednak już teraz możemy pokusić się o wstępną prognozę - wszystkie filmy konkursowe miały już bowiem swoje pokazy. W rankingu krytyków filmowych, prezentowanym w festiwalowej gazetce, najwyższą średnią ocen pochwalić się może "Ida" Pawła Pawlikowskiego, której nieznacznie ustępują "Drogówka" Wojtka Smarzowskiego, "Papusza" Joanny Kos Krauze i Krzysztofa Krauzego oraz "Płynące wieżowce" Tomasza Wasilewskiego i "Imagine" Andrzeja Jakimowskiego. Do grupy filmów, które liczyć będą się podczas sobotniej gali, dorzuciłbym jeszcze "Chce się żyć" Macieja Pieprzycy. Spora konkurencja, prawda?

Tomasz Bielenia, Gdynia

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy