"Raport Pileckiego": Niezwykła biografia, zaledwie poprawny film [recenzja]

Przemysław Wyszyński w filmie "Raport Pileckiego" /Krzysztof Wiktor /materiały prasowe

"Raport Pileckiego" jest filmem najwyżej poprawnym. Brakuje mu odważnego autorskiego pazura, który miał "Filip" Michała Kwiecińskiego i nie widać na ekranie zainwestowanych 36 mln złotych. Rotmistrz Pilecki zasłużył na mniej czytankowy film. Nie zgrzytałem podczas seansu zębami, jak na wielu hagiograficznych produkcjach o polskim heroizmie. Czy to jednak jakieś pocieszenie?

Truizmem jest mówienie, że tak długie oczekiwanie na film o tak niezwykłej postaci jak Witold Pilecki jest skandalem. Truizmem jest też mówienie, że Amerykanie albo Brytyjczycy, mając w panteonie swoich bohaterów człowieka o tak niezwykłej biografii, nakręciliby o nim dziesiątki filmów i seriali. W ciągu 30 lat (gdy już można bez cenzury mówić o heroizmie rotmistrza) dostaliśmy o nim dwie produkcje. Nie licząc krótkometrażowego "Rotmistrza Pileckiego" (2022) Miłosza Kozioła, pojawił się fabularyzowany dokument "Pilecki" (2016) Mirosława Krzyszkowskiego i widowisko teatru telewizji w reżyserii Ryszarda Bugajskiego "Śmierć rotmistrza Pileckiego"

Reklama

"Raport Pileckiego": Dwóch reżyserów, jeden film

Wydawało się, że 36 milionów budżetu, produkująca film Wytwórnia Filmów Fabularnych i Dokumentalnych i mocne wparcie państwowe (Polska Fundacja Narodowa, MKiDN) dadzą szansę na epickie dzieło o jednym z naszych najważniejszych polskich bohaterów. Moje nadzieje topniały jednak z każdą kolejną informacją o perturbacjach związanych z produkcją. Swoją drogą awantury wokół tej produkcji pasują do hollywoodzkich opowieści o wojnach producencko-reżyserskich. Szkoda, że poziom samego filmu już hollywoodzki nie jest.

Pandemia, śmierć producenta Włodzimierza Niderhausa, w końcu zwolnienie reżysera Leszka Wosiewicza, który nad scenariuszem pracował od 2014 roku - to wszystko zdarzyło się w ciągu 5 lat od pierwszego klapsa na planie "Raportu Pileckiego". Nie znam szczegółów zwolnienia Wosiewicza. Nigdy nie zobaczymy jego wersji filmu, któremu na jednej z kolaudacji zarzucano ponoć "narracyjną i dramaturgiczną katastrofę". Ostatecznie projekt został powierzony Krzysztofowi Łukaszewiczowi. Reżyser solidnego wojennego "Orlęta. Grodno’39" zaadaptował tekst Wosiewicza i dokręcił resztę zdjęć. Spór między reżyserem "Kornblumenblau" i wytwórnią pewnie będzie się toczył się długo. Nie zamierzam w niego tutaj wchodzić, ale nie można go pomijać w przypadku recenzji tego filmu. Zatrudnienie w trakcie realizacji filmu nowego reżysera, który przepisuje scenariusz i musi pod presją czasu pożenić swoją wrażliwość artystyczną z wizją zwolnionego twórcy, musiało drastycznie wpłynąć na końcowy efekt.

"Raport Pileckiego" jest pozszywanym filmem, choć Łukaszewiczowi udało się poskładać dramaturgię w logiczną całość. Nie zmienia to faktu, że szwy są momentami mocno widoczne. Łukaszewicz nakręcił film zaledwie poprawny, w którym nie widać wielkiego jak na polskie warunki budżetu. To dobry rzemieślnik, który z niewielkiego budżetu "Karbali" wyciągnął przyzwoity wojenny dramat, zaś w "Orlętach..." dowiódł, że nie interesuje go jednowymiarowy, cukierkowy patos patriotycznego kina. "Raportowi Pileckiego" nie jest do końca dydaktycznym i czytankowym filmem o herosie bez skazy, ale to co w rozdarciu Pileckiego jest najciekawsze, zostaje tylko zasygnalizowane.

Pilecki kontra Cyrankiewicz, czyli zmarnowany potencjał

Ciekawym zabiegiem w scenariuszu jest przeciwstawienie sobie Pileckiego (Przemysław Wyszyński) i Józefa Cyrankiewicza (Paweł Paprocki). Obaj byli w Auschwitz. Pierwszy tworzył ruch oporu. Drugi stał się w PRL-u jedyną twarzą oporu w niemieckim obozie. Obaj stanęli po dwóch stronach barykady po kapitulacji nazistowskich Niemiec. W filmie komunistyczny premier chce za wszelką cenę zakopać pamięć o heroizmie Pileckiego, by wykreować się na jedynego polskiego bohatera w niemieckim obozowym piekle. Jest to podstawa do rasowego scenariusza w hollywoodzkim duchu. Jest silny konflikt z dwoma samcami alfa. Jest wyrazisty wątek bratobójczej walki. Jest zdrada i jest ofiara. Jest symbol wolności i zniewolenia. Jest Polska walcząca i Polska zaprzedana okupantowi. Biografia Pileckiego jest niezwykła i jej całościowe ogarnięcie wymaga 10-godzinnego serialu, więc w dwugodzinnym filmie motyw pojedynku dwóch reprezentantów historii naszego pogruchotanego przez historie kraju jest doskonały. 

Niestety to wszystko nie wybrzmiewa z oczekiwaną siłą. Temperatura konfliktu między Cyrankiewiczem i Pileckim jest letnia, a widz niezaznajomiony mocno z polską historią (ten film ma przecież popularyzować postać Pileckiego wśród masowej publiki) może nie poczuć, dlaczego komuniści akurat Pileckiego nienawidzą tak bardzo i zamierzają go zamordować. Owszem, raport rotmistrza, którego domaga się bezpieka, jest motywem przewodnim wątku przesłuchania i skazania na śmierć Pileckiego, ale już tajemnica raportu jest tutaj mglista. Wyszyński i Paprocki starają się role niuansować, ale ostatecznie grają na jednej nucie. Pierwszy jest zdjętym z pomnika z brązu symbolem szlachetności i niezłomności, zaś drugi to wcielony demon. 

Obrazowe i poruszające sceny tortur Pileckiego w komunistycznym więzieniu wydają się być wyjęte z zupełnie innego filmu i nie zazębiają się stylistycznie z retrospekcjami z najważniejszymi momentami z życia i walki Pileckiego. O ile brutalne sceny (zapadające w pamięć ujęcie roztrzaskiwania dziecka o ścianę) z Auschwitz, które miały być bardzo ważne dla Wosiewicza, korespondują z rzeźnią na przesłuchaniach UB, o tyle przebitki ze scenami z życia Pileckiego przed wojną, jego udziału w kampanii wrześniowej, Powstaniu Warszawskim, czy wątek jego walki o ocalenie żony Marii (Paulina Chapko) są mało wyraziste i momentami czytankowe.

W oczekiwaniu na kolejny film o rotmistrzu Pileckim

Niemniej jednak "Raport Pileckiego" ogląda się bez większego bólu. Znakomity operator Arek Tomiak, który jest notabene specem od ratowania patriotycznych superprodukcji (to on nakręcił najlepszą scenę "Legionów"), nadaje złowieszczego mroku ubeckim celom, zaś muzyka wybitnego i zbyt rzadko komponującego dla kina Michała Lorenca podbija emocje i nadaje podniosły ton opowieści. Tym bardziej szkoda, że zamiast dramatu figury historycznej nie dostaliśmy historii człowieka z krwi i kości - kogoś, kto w imię zasad poświęcił dla Polski wszystko, co było dla niego najważniejsze. Co mógł czuć? Czy żałował, że nie wybrał szczęścia przy rodzinie? Dwukrotnie widzimy w filmie, jak opuszcza żonę. Najpierw ciężarną, a potem (nie do końca chętnie!) wykonuje rozkaz udania się do Auschwitz. Na ile pomógł mu Tomasz Kempis i jego "O naśladowaniu Chrystusa"? Czy choć przez moment żałował, że nie wybrał rodziny ponad męczeńską śmierć? Fakty dotyczące historii Pileckiego znamy. Kino powinno natomiast penetrować dusze postaci znanych z kart historii. Nawet kosztem pretensji, że dotyka się świętości.  

Pozostaje nam więc czekać na kolejną produkcję o Pileckim, którą w swoje ręce wzięła producentka "1917", "Spectre" i "Strasznie głośno, niesamowicie blisko" Jayne-Ann Tenggren. Współfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej "Enamy of the State" (całkowity budżet to imponujące 226 mln złotych!) opowie o organizowaniu przez Pileckiego ruchu oporu w Auschwitz. Punkt wyjścia jest ten sam, co we wchodzącym 1 września na ekrany "Raporcie Pileckiego". Pozostaje wiara, że tym razem wielkość tej złożonej (a nie pomnikowej) postaci zostanie oddana. Czyli wracamy do punktu wyjścia. Czekamy nadal na wielkiego kino o naszym wielkim bohaterze. Są rzeczy niezmienne na tym świecie.

5,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Raport Pileckiego (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy