Reklama

Gdynia 2019: Debiutanci

Drugi dzień Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni upłynął pod znakiem debiutów. Tego dnia można było zobaczyć aż trzy takie produkcje. Konkursową stawkę uzupełniły dzieło uznanego, który zna już smak rywalizacji o Złote Lwy. Informacją dnia było jednak zaskakujące wycofanie z konkursu głównego filmu Jacka Bromskiego "Solid Gold", przez co o Złote Lwy walczy już "tylko" osiemnaście filmów.

"Żelazny most" Moniki Jordan-Młodzianowskiej to pierwszy z debiutów, jaki został zaprezentowany we wtorek, 17 września. Już na starcie reżyserka mocno się wyróżniła, gdyż osadziła akcję swojego filmu w środowisku górników, niezwykle rzadko obecnym w polskiej kinematografii. Głównymi bohaterami jej filmu są sztygar Kacper (Bartłomiej Topa), jego najlepszy przyjaciel przodkowy Oskar (Łukasz Simlat) oraz żona Oskara, Magda (Julia Kijowska), która wikła się w romans z pierwszym z mężczyzn. Ten miłosny trójkąt funkcjonuje aż do momentu, gdy Oskar zostaje w wyniku tąpnięcia przysypany w kopalni. Jego przyjaciel i żona rzucają się w wir akcji ratowniczej, gotowi na wszystko, aby wydostać go spod ziemi.

Nie cofną się przed niczym, ponieważ oboje kochają mężczyznę, ale też dręczą ich wyrzuty sumienia z powodu sytuacji, w jakiej się znalazł. Oskara zasypało, gdyż Kacper wysyłał go na najdalsze i najbardziej niebezpieczne odcinki, aby w tym czasie uprawiać seks z jego żoną. Ta ostatnia była z kolei świadoma całej sytuacji, ale jak sama przyznaje: "Przodek? Myślałam wtedy tyłkiem". Kobieta zakochała się zresztą w kochanku, a gdy przyszedł do niej z wiadomością o zasypanym mężu, była już spakowana i gotowa na nowy start u jego boku.

O tym, jak doszło do narodzin tego romansu dowiadujemy się z serii retrospekcji, osadzonych pomiędzy kolejnymi etapami brawurowej akcji ratowniczej. To one prowadzą do powstania tytułowego żelaznego mostu, który może się okazać jedyną możliwością, by skontaktować się z uwięzionym mężczyzną. Cała ta intryga poprowadzona zostaje sprawnie, a podobać się może zwłaszcza jej nieoczywiste rozwiązanie.

Reklama

Dobrze wypada także aktorska trójka, ale w tym przypadku odnosi się wrażenie, że reżyserka poszła na łatwiznę. Kijowska tworzyła już parę z Topą w "Drogówce", a z Simlatem w "Zjednoczonych Stanach Miłości", może warto było postawić na nieco mniej oczywiste twarze.

Tak właśnie uczynił inny debiutant, Bartosz Kruhlik, który w swojej "Supernovej" zatrudnił aktorów jeszcze polskim widzom nieopatrzonych. Podobnie jak Jordan-Młodzianowska, on też osadził fabułę filmu w niezwykle interesującym i nieczęsto wykorzystywanym w polskim kinie środowisku. Akcja "Supernovej" rozpoczyna się na najdłuższej ulicy w ubogiej wsi, na którą z rozmachem wychodzi Iwona. Za ręce trzyma dwójkę małych synów i zabiera je z domu od wiecznie pijanego męża, Michała (Marcin Zarzeczny). Ten zatacza się i na zmianę błaga ją o powrót i wyzywa od najgorszych, szybko jednak porzuca te działania i ląduje w krzakach na zasłużony pijacki odpoczynek.

Tak szybko, że nie słyszy, jak Iwonę i ich dzieci potrąca luksusowy samochód kierowany przez Adama (Marcin Hycnar). Ten ostatni o wiele bardziej niż tym, że właśnie zabił kilka osób, przejmuje się swoją oddalającą się w szybkim tempie karierą polityczną. Wykonuje więc kilka telefonów do wysoko postawionych osób, które mają mu umożliwić wyjście z tej patowej wydawałoby się sytuacji. Na miejsce wypadku szybko trafiają też policjanci, w tym Sławek (Marek Braun), jak się z czasem okazuje kuzyn Michała i kochanek jego żony.

Te przeplatające się losy wielu bohaterów zostają niezwykle sprawnie poprowadzone, szybko dostajemy rys charakterologiczny postaci i ich główne motywacje. Sęk w tym, że każda z nich została postawiony w sytuacji granicznej, przez co z biegiem czasu zrzucają maski: opanowanego policjanta, zmyślnego polityka czy poczciwego alkoholika, a ich zachowanie wymyka się coraz bardziej spod kontroli. To zresztą najlepsze momenty filmu Kruhlika, który potrafi zbudować napięcie i utrzymać uwagę widza.

Sęk w tym, że poza początkową sekwencją nie daje odbiorcy wytchnienia, co rusz atakując go nową porcją ekranowego piekła. Sama sytuacja, a przede wszystkim często prezentowany widok dziecięcych ciał na drodze był już na tyle mocny, że potrzebował podkręcenia, a prosił się wręcz o chociaż częściowe rozładowanie. Najbardziej rozczarowujące okazało się jednak zakończenie, niepotrzebne, łopatologiczne, niemal tak prostackie, jak to zaserwowane nam przez Krzysztofa Zanussiego w zeszłorocznym "Eterze".

W ciekawym miejscu rozgrywa się też trzeci z debiutanckich filmów pokazanych we wtorek w Gdyni. Akcja dramatu "Wszystko dla mojej matki" Małgorzaty Imielskiej rozpoczyna się bowiem w poprawczaku dla nastolatek, a jego bohaterkami są osadzone, z których na pierwszy plan wybija się Ola (Zofia Domalik). Dziewczyna trafiła tu za liczne ucieczki z domów dziecka, a jej jedyną motywacją w życiu jest odnalezienie matki, której przed laty została odebrana. Między innymi dlatego dziewczyna biega, a jej wyniki pozwalają myśleć o znalezieniu się w reprezentacji Polski. Co jednak z tego, skoro porzuca ona każdą kolejną szansę od losu, gdy tylko usłyszy choć strzępek informacji na temat matki.

Aby ją odnaleźć gotowa jest na każde poświęcenie, włącznie z podróżą na drugi koniec Polski czy znoszeniem gwałtów w rodzinie zastępczej. Imielska nie owija w bawełną i pokazuje, co spotyka takie dziewczyny jak Ola. Poza gwałtami są poniżane, szykanowane i traktowane jak seksualny towar lub tania siła robocza przez otaczających ich i mających się nimi opiekować dorosłych. Ponadto same również nie są dla siebie specjalnym wsparciem, bez przerwy obrażając się i bijąc. W efekcie obraz, jaki wyłania się z tego filmu, daleki jest od szansy na resocjalizację, o jakiej myśli każdy z nas słysząc słowo poprawczak.

Imielska prezentuje w czarnych barwach nie tylko to ostatnie miejsce, ale w zasadzie każde, do jakiego trafia główna bohaterka. To niezwykle gorzka wizja naszego kraju, w którym myślimy tylko o wykorzystaniu i poprawieniu swojej pozycji kosztem osoby młodszej i słabszej. Reżyserka pokazuje, że w ciężkiej sytuacji niespecjalnie można liczyć nawet na rodzinę, bo te więzi też staje się coraz luźniejsze i powoli umierają. To zresztą element, który łączy wszystkie trzy debiutanckie filmy. Więzy krwi? Przyjaźń? W prawdziwie ciężkiej sytuacji jesteśmy zdani sami na siebie - mówią jednym głosem twórcy.

We wtorek można też było zobaczyć od dawna zapowiadaną filmową biografię tragicznie zmarłego pianisty jazzowego Mieczysława Kosza. Opowiadający o tym obraz "Ikar. Legenda Mietka Kosza" wielokrotnie nagradzanego już w Gdyni Macieja Pieprzycy to klasyczny biopic, w którym poznajemy wszystkie najważniejsze wydarzenia z życia bohatera. Nie są zaprezentowane w porządku chronologicznym, ale sprawny widz szybko tworzy sobie pełen obraz niezwykle utalentowanego pianisty, któremu kalectwo i problemy z alkoholem odebrały chęć życia jeszcze przed ukończeniem trzydziestki.

Tęsknota za ukochaną matką, trudna relacja z ojcem, problemy z kobietami i alkoholem czy też dojmująca samotność wynikająca z kalectwa, ale też z faktu bycia jednostką wybitną, wyrastającą swoim talentem ponad ogół, między innymi te tematy porusza w filmie Pieprzyca. I podobnie jak jego poprzednie filmy "Ikara" się dobrze ogląda, w czym pomaga z pewnością dobry warsztat reżysera, inscenizacyjny rozmach czy wreszcie aktorstwo na wysokim poziomie, zwłaszcza grającego główną rolę Dawida Ogrodnika.

Sęk w tym, że w żadnej mierze nie składa się to na wszystko na film wybitny ani nawet bardzo dobry. "Legenda Mietka Kosza" nie dość, że ustępuje poziomem kilku innym konkursowym filmom, to także poprzednim dziełom samego Pieprzycy. To o tyle ciekawe, że reżyser wyrobił sobie przez ostatnie lata dobrze rozpoznawalny styl, a tym razem się go nie trzymał, w efekcie robiąc krok do tyłu.

Krystian Zając, Gdynia


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gdynia 2019
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy