Codziennie, dokładnie o szóstej wieczorem, po modlitwie, pięćdziesięcioletni wdowiec Fred (Ton Kas) zasiada do kolacji złożonej z trzech ziemniaków, fasolki i kiełbasy. Zarówno układ warzyw na talerzu jak i każdy ruch służący ich spożyciu jest w pełni kontrolowany i uświęcony tradycją przez tego sztywnego praktykującego kalwina. Holenderskie miasteczko, w którym żyje, jest również stworzone jakby idealnie dla niego; chodniki są dokładnie wysprzątane, żywopłoty przystrzyżone, topole rosną w rzędach a w niedzielę jego mieszkańcy grzecznie maszerują do kościoła. To równina, nad którą góruje wyniosła wiara i karzące słowo boże uosobione w postaci miejscowego pastora. Sam Fred jest niczym tytułowy Matterhorn: groźny, i lodowaty w kontakcie z innymi ludźmi. Jednak nie jest to film o holenderskiej sielance.
Spokojny świat domu samotnego wdowca znika, gdy trafia do niego biedny wędrowiec Theo (René van 't Hof). Fred niczym dobry Samarytanin daje mu pracę w ogrodzie i przyjmuje pod swój dach. Niesubordynowany, lekko opóźniony Theo bez skrupułów zaburza spokój domu. Zaczyna od kolacji, którą całą rozgniata i miesza na talerzu, później z równą konsekwencją przechodzi do życia Freda. Choć Theo mało mówi, potrafi świetnie naśladować głosy zwierząt i lubi przebierać się w sukienki zmarłej żony Freda... Pomiędzy dwoma mężczyznami zaczyna zawiązywać się więź silniejsza, niż mogłoby się to podobać parafianom. Ktoś pisze na ścianie domu Freda "Sodoma i Gomora", przyjaciele zaczynają odwracać wzrok. Dotychczas przyjazna okolica okazuje się bagnem, które może pochłonąć Freda i Theo...