Jestem feministą
Należy do czołówki kompozytorów muzyki filmowej w Hollywood. Od czterech lat w jego studiu stoi Oscar za piękną ścieżkę dźwiękową do "Marzyciela". Jan A.P. Kaczmarek chętnie i często bywa w Polsce. W maju będzie gwiazdą 2 Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie. Nam zdradza, za co kocha kobiety i jak pokonał Eltona Johna. Z kompozytorem rozmawia Magda Miśka z RMF Classic.
Magda Miśka: W świat muzyki trafił Pan... znad kodeksów. Podczas studiów prawniczych Pana największym marzeniem była dyplomacja.
Jan A.P. Kaczmarek: Tak, ale to trwało krótko. Pochodzę z małego miasteczka i jako chłopiec bardzo dużo czytałem. Świat dyplomacji wydawał mi się zaczarowany, pełen elegancji i wysokiej inteligencji. Miałem szczery zamiar zostania dyplomatą. Kiedy jednak wyjechałem z rodzinnego Konina na studia prawnicze do Poznania, nie potrzebowałem nawet roku, żeby zrozumieć, na czym polegała rzeczywistość polityczna PRL. I wtedy gwałtownie musiałem znaleźć dla siebie inną drogę. Okazała się nią muzyka.
Prawnicze doświadczenia pomagają w sztuce?
Bardzo. Te studia nauczyły mnie dyscypliny myślenia. Łatwiej było mi analizować rzeczywistość, a także teksty prawne, które przecież - wcześniej lub później - trafiają do kompozytora. Bardzo szybko w Hollywood potrafiłem przeczytać kontrakt i pouczyć swojego agenta o błędach, jakie się w nim znalazły. Dzisiaj pracuję już zbyt intensywnie, aby nie mieć prawnika.
Czy jest trochę dyplomacji w muzyce?
Dyplomacja jest we wszystkim. To po prostu sztuka obcowania z innymi. Każda współpraca jest wymianą poglądów. Bywa tak, że reżyser odkrywa coś, na co ja nie wpadłem i wtedy z zachwytem się z nim zgadzam. Czasem jednak jego opinia wydaje mi się błędna i nie mogę się z nim zgodzić.
Współpraca z którym reżyserem była dla Pana najtrudniejsza?
Najtrudniejszym partnerem był Adrian Lyne, który wyreżyserował "Niewierną". On jest uroczym człowiekiem, ale jednocześnie szalenie zmiennym, jeśli chodzi o ocenę muzyki. Praca z nim była niezwykle pasjonującą przygodą. W studiu w Los Angeles muzykę do "Niewiernej" nagrywało 85 muzyków. W połowie dnia Lyne był bardzo wzruszony i zadowolony z efektu, ale już cztery godziny później dzwonił, by powiedzieć, że jednak nie miał racji, pytając, czy możemy spróbować czegoś innego. To wcale nie było proste - muzyka została napisana. Ponieważ jednak bardzo go lubiłem i uznałem, że film jest wart wszelkich starań, jeszcze wieczorem rozpocząłem pisanie następnej wersji. Komponowałem do trzeciej nad ranem, później moją pracę kończyli orkiestratorzy i kopiści, a rano ponownie wszystko nagrywaliśmy. I tak przez dwa tygodnie. To była chyba jedna z najdłuższych sesji w Hollywood. Mieliśmy nieograniczony budżet, więc wydałem dwa miliony dolarów na koszty nagrania. To wszystko było możliwe, bo Adrian Lyne miał tzw. final cut, czyli ostateczną decyzję co do kształtu filmu. Testowano moją wytrzymałość, ale byłem szczęśliwy. Taki luksus nie zdarzył mi się już nigdy później! Mieć najlepszych muzyków w Los Angeles i móc ich testować za dwa miliony dolarów przez dwa tygodnie... To był rodzaj gry. Mogła skończyć się katastrofą, gdybym wzbudził u reżysera panikę, podejmując to wyzwanie. Skończyło się happy-endem, a film okazał się sukcesem.
Która wersja ścieżki dźwiękowej weszła w końcu do filmu?
Ta pierwsza! Czasem jest naprawdę trudno. Reżyserem, który twierdził, że jest otwarty na eksperymenty, a potem zmieniał zdanie jest również Raymond De Felitta, autor "City Island".
Film będzie miał polską premierę w Krakowie w czasie 2. Festiwalu Muzyki Filmowej.
Felitta używał podczas pracy nad filmem mojego "Walca z niedźwiedziem" z "Marzyciela". Tłumaczył, że bardzo mu się podoba, ale ja mogę napisać muzykę, jaką chcę. I tak zrobiłem. Wydawało mi się, że tam potrzebna jest bardziej nowoczesna muzyka. Poza tym, nie chciałem powtarzać sam siebie. Moją propozycję reżyser odrzucił natychmiast! Był przerażony. Nie chciał się przekonać i cały czas prosił o walca. Zgodziłem się, bo nie mieliśmy czasu. To była moja muzyka, więc nie czułem się urażony. Potem jednak okazało się, że te nowoczesne tematy spodobały się mu dużo bardziej. Ale walc został. Był nim zachwycony również Andy Garcia, który chciał być w tym filmie postrzegany jako staroświecki mężczyzna i ojciec rodziny. Walc mu bardzo odpowiadał.
Na planie "Niewiernej" spotkał się Pan z Richardem Gerem, teraz znów napisał Pan muzykę do filmu z jego udziałem. To "Hachiko: a dog's story", w którym Gere gra kompozytora.
Tak, po raz pierwszy pisałem muzykę do filmu, w którym muzyk jest głównym bohaterem. Richard jest zresztą dobrym pianistą. Tylko w jednym przypadku podmieniłem muzykę zgodnie z nagranym już ruchem jego rąk. To było doskonałe oszustwo... Wielokrotnie uściskaliśmy sobie ręce, wspólnie skomponowaliśmy nawet mały utwór fortepianowy. Ci, którzy znają "Niewierną", pamiętają taką scenę, gdy rodzina już upada. Gere siedzi przy fortepianie, trzymając na kolanach syna. Diane Lane w tym czasie przegląda zdjęcia rodzinne. Chłopiec uderza jedną nutę, ciągle te samą. Udało nam się w tym jednym utworze uchwycić esencję rodzinnego kryzysu.
Kiedy się Panu najlepiej komponuje?
To zawsze jest niespodzianka. Ostatnio zdarza się częściej rano niż wieczorem. Jako młody mężczyzna byłem wieczornym twórcą. Twórczość jest magią. Temat przychodzi do głowy w sposób niespodziewany. Czasem siedzę przy fortepianie i moje dłonie nagle idą w odpowiednim kierunku. Sztuka polega tylko na tym, aby taki temat błyskawicznie zapisać, żeby nie uciekł.
Czy reżyser podpowiada Panu, że chciałby np. muzykę na smyczki albo piosenkę? Czy udziela konkretnych wskazówek?
Tak się nie zdarzyło. Być może są reżyserzy, którzy używają terminów muzycznych, ale ja się z tym jeszcze nie spotkałem. Z reguły nasza rozmowa dotyczy znaczenia filmu i emocji, jakie ma wywołać. Bardzo często to nie są nawet słowa. Dostaję film, który ma już tzw. tymczasową ścieżkę dźwiękową, zaakceptowaną przez reżysera. Zwykle to jest kombinacja cudzej i mojej muzyki. Taki koktajl, umiejętnie połączony, jest dla mnie bardzo ważną informacją, jak twórcy wyobrażają sobie to, co skomponuję. I potem albo idę tą drogą, albo piszę coś zupełnie innego. W "Marzycielu" z powodzeniem skomponowałem inną muzykę, bo to, co zastałem w tymczasowej ścieżce było bardzo nudne i bez wyrazu.
"Marzyciel" był dla Pana przełomowym filmem?
Zrobiłem wiele filmów przed "Marzycielem", ale on był filmem wyjątkowym. Jako pierwszy miał w sobie ładunek lekkości i element świata dziecka. To był inny typ uroku, nie kojarzony ze wschodnią Europą. Odkryłem radość pracy z Leszkiem Możdżerem, który jest genialnym interpretatorem mojej twórczości. Kilka filmów z jego udziałem nabrało dodatkowego uroku, w tym właśnie "Marzyciel". Utwór w jego wykonaniu znalazł się na napisach końcowych. Studio chciało w tym miejscu piosenkę Eltona Johna, która została skomponowana i mam nawet jej jedyną kopię. Proszę sobie wyobrazić - wielka gwiazda napisała piosenkę i ona nie działała! A muzyka na napisach musi działać, bo z tym się wychodzi z kina. Namówiłem więc producentów, żeby umieścić tam mój utwór w wykonaniu Leszka Możdżera. Pamiętamy, że ostatnia scena w "Marzycielu" to wzruszająca rozmowa na ławce. Udało się nam osiągnąć niezwykły poziom delikatności uczuć. Piosenka z równym rytmem na gitarze była kompletnie nie na miejscu. Interpretacja Leszka została przyjęta bardzo entuzjastycznie.
Dlaczego Pana najnowsze ścieżki dźwiękowe, jak "Bracia Karamazow", czy zrealizowane w Hollywood "Spotkanie", nie są wydawane w Polsce?
To moja wina. Zawsze bardzo o to dbałem, ale w ciągu ostatniego roku pobiłem wszelkie rekordy pod względem filmów, jakie zrobiłem. Pracowałem tak dużo i tak szybko, że zabrakło mi czasu na opracowanie płyt. Teraz chcę je wydać zbiorowo.
Ostatnio często bywa Pan w Polsce.
Skończyłem nagrania do filmu o Irenie Sendler. To ogromnie ważny film. Inspirowały mnie wspaniałe aktorki, biorące udział w tej produkcji - Irenę Sendler gra Anna Paquin, znana widzom z oscarowej roli w "Fortepianie". Grają też znakomite polskie aktorki, jak Maja Ostaszewska czy Danuta Stenka.
To prawda, że jest Pan feministą?
Moja matka dała mi mnóstwo miłości. Od niej płynie moja siła i optymizm. Dzięki matce mam ogromne zaufanie do kobiet. Nigdy w życiu nie miałem negatywnego doświadczenia z żadną kobietą. W tym sensie chyba jestem feministą. Uważam kobiety za wyższy gatunek. Macie w sobie genetycznie-historyczną odpowiedzialność, bo to wy jesteście źródłem życia. Podtrzymujecie cywilizacje, podczas kiedy my chodzimy na wojny i robimy inne idiotyczne rzeczy. Życie toczy się dzięki waszej codziennej trosce.
22 maja odwiedzi Pan Kraków, biorąc udział w 2. Festiwalu Muzyki Filmowej. Jaką muzykę przywiezie Pan na koncert do Filharmonii Krakowskiej?
Będzie kilka premier. Zagramy muzykę z kanadyjskiego filmu epickiego "Passchendealle", która miała już swoją europejską premierę podczas koncertu w Brukseli, ale nie mogę się doczekać, aby zaprezentować ją w Filharmonii Krakowskiej. Zagramy oczywiście muzykę z filmu "City Island" przy okazji polskiej premiery w czasie festiwalu. Film jest zresztą związany z Krakowem, bo producent Grzegorz Hajdarowicz mieszka w Krakowie i to on zaprosił mnie do współpracy. Pojawi się ścieżka dźwiękowa z "Braci Karamazow", której nikt w Polsce poza filmem nie słyszał. I będą moje największe popularne tematy - suity z "Marzyciela", "Niewiernej" i muzyka z "Wojny i pokoju", która znakomicie brzmi koncertowo.
Wygląda na to, że muzyka filmowa opuszcza kina i staje się coraz bardziej popularna.
Mam poczucie, że mój zawód jest ważny. Dużo większe niż moi koledzy, którzy zajmują się wyłącznie muzyką współczesną. To ogromna przyjemność dostawać listy z Teheranu, Rio de Janeiro, Tokio czy Paryża. Dla mnie kontakt z ludźmi jest najważniejszy. Kiedy poprzez swoją stronę internetową dostaję e-mail od chłopaka, któremu muzyka z "Niewiernej" pomogła przetrwać rozstanie z dziewczyną, jestem bardzo szczęśliwy. Uwielbiam, gdy moja muzyka na funkcję terapeutyczną. I wie Pani? Od dwóch lat nie czuję tzw. męki twórczej. Napięcie zniknęło. Nauczyłem się czerpać radość z komponowania muzyki.
Dziękuję za rozmowę.