Reklama

Po co komu "Indiana Jones"?

Po co wytwórnia Paramount walczyła o canneńską premierę "Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki"? Czyżby zapomniała jak dwa lata temu festiwalowa publiczność bezlitośnie obeszła się z ówczesnym hitem - prezentowanym na inaugurację imprezy "Kodem da Vinci"?

Hollywoodzcy producenci to szczwane lisy, które dobrze wiedzą, że w Cannes można sporo stracić, ale i niemało zyskać. Nie ma się co oszukiwać - krytycy nie czekają na nowego "Indianę Jonesa", zwłaszcza że kilka dni po canneńskim pokazie film trafi do kin na całym świecie. Po co marnować cenny festiwalowy czas na obserwowanie, jak podstarzały Harrison Ford udaje młodzieniaszka, kiedy w tym samym czasie można odkryć nowy talent z Singapuru, Korei Południowej czy Argentyny?

Ci zaś, którzy wybiorą się na prasowy niedzielny pokaz, najpewniej od razu dadzą wyraz swojej dezaprobacie. Kilka godzin różnicy między "prasówką" a wieczornym, uroczystym pokazem z udziałem gwiazd na czerwonym dywanie wystarczy, by Cannes zaczęło przekazywać sobie pierwsze reakcje prasy. Kiedy dwa lata temu Ron Howard z Tomem Hanksem maszerowali po schodach Pałacu Festiwalowego, miny mieli nie tęgie - "Kod da Vinci" został przez krytyków dosłownie zmiażdżony.

Reklama

Na czym polega więc ukryta strategia Paramountu? Po co pchać się w paszczę lwa, skoro film i tak skazany jest na komercyjny sukces? Nie zapominajmy jednak, że Cannes to jednak pewna nobilitacja. Walczący o premierowy pokaz producenci "Seksu w wielkim mieście" musieli przełknąć gorzką pigułkę i w efekcie musieli zorganizować światową premierę w mniej prestiżowym Londynie.

Spielberg, mający ostatnimi laty renomę rzemieślnika, ale nie autora, na pewno podreperuje swoje artystyczne ego. Cannes będzie zaś miało gwiazdy z prawdziwego zdarzenia. A producenci? Nie mają się co przejmować negatywnymi reakcjami prasy: "Kod da Vinci" zarobił w końcu 758 milionów dolarów; jest mało prawdopodobne, żeby "Indiana Jones" nie powtórzył tego wyniku.

Twórcy "Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki" postanowili jednak wprowadzić pewne "środki ostrożności". Po pierwsze, mając w pamięci skrytykowane wystawne afterparty po premierze "Kodu da Vinci", planują w Cannes skromne (dla 250 osób) przyjęcie wyłącznie dla "filmowców" - przedstawiciele prasy nie zostali zaproszeni. Po drugie: wywiady z aktorami zaplanowano dzień przed prasowym pokazem filmu, dziennikarze nie będą mogli zadawać pytań dotyczących samego filmu, bo po prostu nie będą mieli możliwości go obejrzeć. Po trzecie - reżyser Steven Spielberg dostępny będzie wyłącznie podczas konferencji prasowej, która tradycyjnie zaplanowana jest po prasowym pokazie filmu.

Przyznam się, że obok dziennikarskiej rzetelności, będę miał tylko jedną motywację, żeby wybrać się na canneński pokaz "Indiany Jonesa?". To Cate Blanchett w roli Iriny Spalko. Że też producenci Bonda nie wpadli jeszcze na to, żeby australijską aktorkę namówić do występu u boku Daniela Craiga! O jakość jej występu możemy być spokojni - Spielberg przyznaje, że dał jej wolną rękę jeśli chodzi o interpretację jej postaci. Charakterystyczna fryzura i mundur to jej własny wkład w amerykańską superprodukcję. Tylko czy naprawdę chcemy znów po tylu latach oglądać przygody Indiany Jonesa?

Tomasz Bielenia, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: czaszki | Vinci | spielberg | da Vinci | Cannes | jones | Indiana Jones
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy