Reklama

Mike Tyson w Cannes

Merde! - zakląłem, siedząc w kinowym fotelu w oczekiwaniu na najnowszy film Woody'ego Allena "Vicky Cristina Barcelona". Czy ten mały korpulentny mężczyzna obok mnie to rzeczywiście Mike Tyson? I co u diabła robi on na canneńskim pokazie filmu Woody'ego Allena?!

No dobrze, Woody Allen też lubi boks... - próbowałem usprawiedliwić obecność słynnego pięściarza w sali im. Debussy'ego. Coraz wyraźniej zacząłem zdawać sobie jednak sprawę z faktu, że to raczej ja nie jestem na właściwym miejscu.

Na pierwszy prasowy pokaz "Vicky Cristina Barcelona" o godz. 19.30 nie udało mi się wcisnąć. Zorientowawszy się jakie zainteresowanie wzbudza najnowsza produkcja Allena, na kolejny seans - o godz. 22 - ustawiłem się w ogonku już godzinę wcześniej. Potem przed ponad pół godziny czytałem recenzje amerykańskich krytyków, zamieszczone w codziennych bezpłatnych wydaniach filmowych magazynów "Variety", "Hollywood Reporter" i "Screen" i przeglądałem festiwalowy presskit filmu "Vicky Cristina Barcelona".

Reklama

Od paru lat Woody Allen mnie rozczarowuje. Kiedy akcja jego filmów przeniosła się z Nowego Jorku do Londynu, nie odnajduję już w nim zabawnego staruszka, tylko starego nudziarza. Na "Vicky Cristina Barcelona" nie miałem więc specjalnie ochoty, nawet wybuchowy duet Scarlett Johansson - Penelope Cruz nie nastrajał mnie przychylnie do nowej produkcji nowojorczyka. No to mam czego chciałem...

Dopiero w momencie, kiedy na kinowym ekranie pojawił się informacyjny napis JAMES TOBACK "TYSON" zrozumiałem, że nie jestem wcale na filmie Allena, tylko na wyświetlanym w ramach specjalnego pokazu dokumencie o amerykańskim pięściarzu. Mogłem jeszcze wyjść i spokojnie zdążyć na nowy film Emily Atef "Das Fremde in Mir", ale właśnie wtedy gospodarz wieczoru zapowiedział obecność gości specjalnych a moi sąsiedzi i cała salle Debbusy podniosła się z miejsc.

- Jestem wzruszony. Nigdy w życiu nie brałem udziału w podobnym wydarzeniu. Nie wyobrażałem sobie, że to tak wygląda - sepleniąc, wycedził ze sceny "Żelazny Mike". I poszło... "Tyson" jest z wigorem zrealizowanym portretem sportowca. James Toback to stary wyjadacz - realizował zarówno filmy fabularne ( w tym roku w Cannes odświeżany jest jego legendarny film "Fingers"), jak i dokumenty. Jest również autorem licznych scenariuszy (m.in. "Bugsy"). Co ważne jednak w przypadku "Tysona", to bliska znajomość reżysera z bohaterem filmu. Ta zażyłość pozwoliła Tobackowi nie tylko przedstawić sportową karierę "Bestii", lecz również namówić Tysona do wielu osobistych zwierzeń.

Wyobrażacie sobie Mike'a Tysona ze ściśniętym gardłem i łzami w oczach wspominającego swojego pierwszego nauczyciela - Cusa D'Amato, który była dla początkującego boksera "jak ojciec" - Tyson jest zresztą niezwykle barwnym bohaterem. Bez kompleksów opowiada o swoim wybuchowym życiu erotycznym czy autodestrukcyjnej skłonności do uzależnień. Nie tylko zresztą opowiada, lecz podaje swoje zmarnowane życie zaskakującej swą samoświadomością analizie.

Całość uzupełniona jest licznymi materiałami archiwalnym, komentowanymi po latach przez głównego bohatera. Zważywszy na fakt, że bokser figuruje w czołówce jako współproducent wykonawczy, docenić trzeba upór Tobacka i odwagę samego Tysona by nie pomijać mrocznych momentów jego życia. A może to sam Tyson, dziś odpowiedzialny ojciec pięciorga dzieci i aktywny uczestnik wielu akcji społecznych, zdał sobie sprawę, że tylko w ten sposób zdoła się zrehabilitować?

Jakkolwiek potraktujemy ten film - jako marketingową kalkulację, czy też szczery dokumentalny portret - Mike Tyson po pokazie dostał chyba największe brawa w całej swojej karierze. - Dziękuję wam, że wytrzymaliście tyle czasu, słuchając tych wszystkich bzdur - zakończył wzruszony. Ciekawe co w tym czasie robił Woody Allen?

Tomasz Bielenia, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Woody Allen | FC Barcelona | film | Mike Tyson | Vicky Cristina Barcelona | Cannes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy