Reklama

Koszmarny film Seana Penna i trzymający poziom Asghar Farhadi

Tak koszmarnego filmu w konkursie głównym canneńskiej imprezy nie oglądaliśmy od dawna. "The Last Face" Seana Penna to największa pomyłka selekcjonerów imprezy. Nie zawiódł za to Irańczyk Asghar Farhadi, który pokazał na Lazurowym Wybrzeżu "The Salesman". Wielkie emocje wzbudził Nicolas Winding Refn swoim "Neon Demon".

Tak koszmarnego filmu w konkursie głównym canneńskiej imprezy nie oglądaliśmy od dawna. "The Last Face" Seana Penna to największa pomyłka selekcjonerów imprezy. Nie zawiódł za to Irańczyk Asghar Farhadi, który pokazał na Lazurowym Wybrzeżu "The Salesman". Wielkie emocje wzbudził Nicolas Winding Refn swoim "Neon Demon".
Ekipa filmu Seana Penna "The Last Face" /AFP

Po pokazie filmu "Neon Demon" na kinowej sali rozległo się głośne buczenie. Dziennikarze krzyczeli, że reżyser to oszust, jedynie niewielka grupa osób film oklaskiwała. "Neon Demon" jest kłopotliwy w ocenie. To kino autorskie pełna gębą, które jednych porusza, innych oburza. Trudno o lepszą ilustrację frazesu "film, który podzielił krytyków".

Twórca "Drive" wchodzi z kamerą w świat modelek, który rządzi się prawem dżungli. Naczelna zasada mówi, że przetrwają najpiękniejsi. Kiedy w filmowym uniwersum pojawia się młodziutka i piękna jak obrazek Jesse (Elle Fanning), znajdujące się na topie dziewczyny tracą najpierw pewność siebie, a potem grunt pod nogami. Rozpoczyna się walka o zachowanie pozycji, która prowadzi film w stronę kina gore. Są tu akty kanibalizmu, krwawe sceny przemocy, no i odstraszające neony, które atakują zewsząd.

Reklama

Obraz Refna do najlepszych nie należy, ale Duńczykowi nie można odmówić konsekwencji, niezależności i odwagi. Nie ulega wątpliwości, że w czasie powstawania tego filmu producent miał do powiedzenia niewiele.

Obiegowa plotka głosi, że sporo do powiedzenia miała za to irańska cenzura, kiedy Asghar Farhadi ("Rozstanie") kręcił swój "The Salesman". Ale dzieła nie zdołała wykastrować, bo to jeden z najlepszych filmów canneńskiego konkursu. Twórca sięgnął po klasyczny dramat Arthura Millera "Śmierć komiwojażera". Zaczerpnięte z niego wątki wykorzystał do opowiedzenia intymnej historii małżeńskiej Rany i Emada. Czyli takiej, jakie lubi najbardziej.

Komiwojażer ze sztuki Amerykanina tracił godność i wartości, by zagwarantować najbliższym byt na pewnym poziomie. Tak samo bohater filmu Farhadiego zatraca się coraz bardziej, by rozwikłać zagadkę napaści na swoją żonę. Jako mężczyzna w perskiej kulturze poczuwa się do odpowiedzialności znalezienia sprawcy i ukarania go za splamienie honoru kobiety. Nie byłby jednak reżyser sobą, gdyby w intrygę nie wplótł wątku niemal kryminalnego. Zafiksowany na jednym punkcie Emad odkrywa znacznie więcej, niż mógłby przypuszczać. Ludzie z jego otoczenia kryją tajemnicę, o które by ich nawet nie podejrzewał. Piękne, mądre i świetnie nakręcone kino.

Od Farhadiego mógłby uczyć się Sean Penn ("Wszystko za życie"), który też próbował pożenić dwie kultury. Z marnym skutkiem. Jego "The Last Face" to festiwalowy koszmarek, który do konkursu głównego trafił chyba przez pomyłkę. Reżyser przygląda się krwawym wydarzeniom w Liberii, która w 2003 roku rozegrał się kolejny rozdział wojny domowej.

Penn tak chętne epatuje obrazami ciepiących dzieci, płaczących kobiet i pozbawianych godności mężczyzn, że o jego filmie mówi się w kategorii pornografii przemocy. To wszystko dzieje się w tle głównego wątku. Bohaterami są zakochani w sobie przedstawiciele organizacji pozarządowych, którzy ratują afrykańskich cywili cierpiących na rozgrywkach rebeliantów i decydentów. Grają ich Charlize Theron i Javier Bardem, między którymi nie ma pasji ani chemii. Wyraźnie męczą się w swoich rolach, źle prowadzeni przez reżysera, nie wiedzą, jaki właściwie jest sens tego filmu.

Czy rzeczywiście chodzi o ukazanie banalnego romansu na tle targanej cierpieniem Afryki, czy może o zwrócenie oczu świata na ten kontynent? To szczytne, kiedy tak rozpoznawalne i liczące się w świecie osoby, jak Sean Penn, interesują się losem Czarnego Lądu, przybliżają jego skomplikowaną historię i chcą zmuszać do refleksji na jego temat. Problem polega na tym, że po seansie "The Last Face" nie chce się myśleć o niczym, tylko jak najprędzej o tym filmie zapomnieć.

W odróżnieniu od "Hotelu Rwanda" Terry’ego Geaorge’a czy "Wiernego ogrodnika" Fernanda Meirellesa "The Last Face" Afryce w żaden sposób się nie przysłuży. Może tylko narobić szkód, bo w portretowaniu jej posługuje się najbardziej oczywistą gamą stereotypów. Nic dziwnego, że premierowemu seansowi towarzyszyły wymowne westchnięcia, kręcenie głowami i exodus widzów. Zapamiętajcie ten tytuł, żebyście mogli ominąć go szerokim łukiem, gdyby kiedykolwiek trafił do polskiej dystrybucji.

Artur Zaborski, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cannes 2016 | Sean Penn
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy