Reklama

Gdzie jest polskie kino?

Co z tego, że Jerzy Skolimowski otworzył wczoraj "Czterema nocami z Anną" sekcję Director's Fortnight? Polacy w Cannes zwyczajnie nie istnieją. Niezwykle silne reprezentacje mają w tym roku kinematografie Argentyny i Korei Południowej.

Przechadzam się po strefie prasowej w Pałacu Festiwalowym i zbieram ulotki. Brazylia, Meksyk, Korea Południowa, Niemcy, Włochy, Izrael, Dania reklamują swoje produkcje, które zobaczyć będzie można w programie tegorocznego festiwalu. Polski Instytut Sztuki Filmowej, którego ustronnie skryte stoisko znajduje się tuż przy bulwarze Croisette, na ulicy Mace, po prostu nie ma się czym chwalić. Kilka ulotek, reklamujących pokaz filmu Skolimowskiego, i tyle.

Nic dziwnego, że w w corocznym dodatku prestiżowego "Cahiers du Cinema", w którym krótkie szkice poświęcono 34. kinematografiom z całego świata, zabrakło Polski. Dowiemy się za to z niego jakie filmy produkuje się w tak kinematograficznie egzotycznych krajach, jak: Kenia, Estonia czy Maroko.

Reklama

Drugi dzień festiwalu i uważniejsza lektura programu tegorocznego festiwalu uzmysłowiła mi, że sporo zamieszania narobią w tym roku filmy z Argentyny i Korei Południowej. W konkursie głównym pokazano wczoraj "Leonerę" Pablo Trapero - sprawnie zrealizowany więzienny dramat, opowiadający o ciężarnej kobiecie skazanej za morderstwo, która za kratkami decyduje się urodzić i wychowywać swojego syna. Użycie realistycznych środków wyrazu nadało tej historii mocny, dokumentalny charakter; dość prosta historia, wsparta przez dobrą grę aktorską (główna rola Martiny Gusman) ma w sobie jednak dość duży emocjonalny potencjał.

O Złotą Palmę walczyć będzie również w tym roku drugi argentyński film - "La Mujer sin Cabeza" Lucrecii Martel, który zdaniem południowamerykańskich dziennikarzy nie jest pozbawiony szans na główne trofeum. Jeśli dodamy do tego, że najwybitniejszy argentyński reżyser młodego pokolenia - Lisandro Alonso - z nową produkcją "Liverpool" startuje w konkursie Director's Fortnight, możemy wyobrazić sobie potencjał tkwiący w argentyńskiej kinematografii (nie po raz pierwszy Roman Gutek na polskim gruncie wyczuwa światowe trendy - na zeszłorocznym festiwalu Era Nowe Horyzonty zaprezentowano retrospektywę argentyńskiej kinematografii).|

Sporo miejsca poświęca się także filmom koreańskim. Dwa filmy z Korei Południowej znalazły się poza konkursem w oficjalnym programie festiwalu. Dlaczego nie ma ich w konkursie? Postrzegam to nie jako odrzucenie, lecz wyróżnienie. Thriller "The Chaser" debiutanta Na Hong-jina wyświetlony zostanie w ramach pokazów specjalnych (Special Screenings), z kolei "mandżurski western" "The Good, The Bad, The Weird" Kim Jee-woona znalazł się wśród kilku ledwie tytułów, które zaprezentowane zostaną poza konkursem (Out of Competition).

Być może powód, dla którego Korea nie walczy w tym o Złotą Palmę, jest jeszcze inny. Zarówno określany mianem thrillera "Tha Chaser", jak i reklamowany jako western "The Good, The Bad, The Weird", zachowują pozory kina gatunkowego. Kto jednak zna twórczość Kim Jee-woona ("Słodko-gorzkie życie", "Opowieść o dwóch siostrach"), ten wie, że to twórca który w swoich filmach wykracza poza ramy gatunku. "Słodko-gorzkie życie" było reinterpretacją kina noir, "Opowieść o dwóch siostrach" pomyślana została zaś jako zabawa z konwencjami filmowego horroru.

Jest jednak jeszcze jeden koreański twórca, który zabłysnął już podczas tegorocznego festiwalu. To Bong Joon Ho - autor filmu "The Host: Potwór" - rewelacji azjatyckiego kina grozy. Koreańczyk znalazł się w trzyosobowym zespole reżyserskim (z Michelem Gondry i Leosem Caraxem), który zrealizował nowelowy film poświęcony stolicy Japonii. "Tokio!" to rzecz pomyślana w duchu "Zakochanego Paryża", tylko że reżyserzy mieli do dyspozycji bardziej pojemy metraż ("Zakochany Paryż zawierał 5-minutowe filmiki, tu każdy z twórców mógł nakręcić przynajmniej półgodzinny film) i - co za tym idzie - więcej artystycznej swobody.

Wyszły z tego trochę "Opowieści niesamowite" - każda z trzech nowel przedstawia Tokio fantastyczne - u Gondry'ego (zdecydowanie najsłabszy segment filmu) odnajdziemy znane nam z jego wcześniejszych filmów fobie z papier-mache (główna bohaterka zamienia się w... krzesło). Carax w swoim zadziornym stylu zrealizował zabawną punkową parodię filmów o potworze atakującym miasto. Tylko Bong Joon Ho w swej części zatytułowanej "Tokio Shaking" pokazuje nam się z nieznanej dotychczas, delikatnej strony. To opowieść o "hikikomori" - człowieku, który spędza większość swego życia w domu, unikając kontaktów z ludźmi. To już socjologiczny termin, opisujący przemiany społeczne zachodzące we współczesnej Japonii.

Wizja Tokio przedstawiona w filmie Ho jest z jednej strony fantastyczna (opustoszałe ulice), z drugiej - przerażająco realistyczna.

"Tokio to wielka metropolia o wyjątkowo wysokim zagęszczeniu ludności. Jak na ironię, jej mieszkańcy unikają kontaktu z drugim człowiekiem. Wszyscy są dla mnie tacy samotni i opuszczeni. Hikikomori to skrajny przypadek" - mówi Ho. Jego mistrzowsko zrealizowany fragment (Gondry wypada przy Ho na realizacyjnego niechluja) potwierdza to, że podobnie jak w poprzednich latach "Azjaci trzymają się mocno". A Polacy? Nas tu w ogóle nie ma.

Tomasz Bielenia, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cannes | film | filmy | opowieść | tokio | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy