Reklama

Cannes: Haneke najlepszy

Dwaj austriaccy reżyserzy: Ulrich Seidl oraz Micheal Haneke - to autorzy najżywiej komentowanych obrazów tegorocznego festiwalu w Cannes. Pierwszy w "Paradise: Love" zmierzył się z tabu seks-turystyki, drugi w filmie "Amour" opowiedział o poświęceniu w imię miłości do najukochańszej osoby.

Na 65. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes swoje filmy pokazali m.in. Wes Anderson, Jacques Audiard, Michael Haneke i Ulrich Seidl. Zobaczyliśmy solidne i różnorodne produkcje kinowe, które przyniosły chyba po równo tak okrzyków zachwytu, jak i westchnień zawodu wśród festiwalowej publiczności. Ale festiwal w Cannes to nie tylko Konkurs Główny, także sekcje poboczne i projekcje pozakonkursowe, takie jak "Madagaskar 3", czy "Dracula 3D" Dario Argento.

Introwertyczne kukiełki Wesa Andersona

Wes Anderson jest w formie. W tradycyjny dla siebie sposób opowiada o introwertycznych bohaterach i niejednoznacznych osobowościach - groteska, karykatura, obyczajowa satyra z jednej strony, z drugiej - "Moonrise Kingdom" to kolejna niezwykle wysmakowana formalnie propozycja w jego dorobku z doskonałą obsadą (Edward Norton, Bill Murray, Frances Mcdormand, Tilda Swinton).

Reklama

Konsekwentna i dopracowana, chciałoby się wręcz rzec elegancka i finezyjna. Oprawa nie przesłania jednak treści, choć pojawiły się zarzuty, że film pozbawiony jest emocjonalnej głębi i właśnie wizualna strona ma przykrywać pustkę. Ale to świadomy zabieg pozwolił uchwycić fasadowość relacji, w zasadzie brak relacji, w domu państwa Bishopów - postaci są wycofane, żyją obok siebie, w świecie ukrytych pragnień, sekretów i natręctw. Pełno tu atrybutów domowego ogniska - mieszczańskie wnętrza, słodkie tapety, idealnie dopasowane meble, cudowna gra kolorów - jeśli przyjrzeć się bliżej, ta przestrzeń jest niczym domek dla lalek. W środku - kukiełki. Każdy odgrywa jakąś rolę, rolę główną w ramach prywatnego życia wewnętrznego, wspólne życie rodzinne jakoś się toczy. Anderson jednak nie piętnuje swoich bohaterów. Buduje galerię postaci, w której każdy ma prawo do własnego indywidualizmu, a niektórzy nawet prawo do buntu. Młodymi rewolucjonistami są tutaj dzieciaki: Suzy, córka państwa Bishopów (jest jeszcze dwóch młodszych synów) i Sam - chłopiec, który przebywa nieopodal domu dziewczynki na obozie dla skautów.


Ale Anderson nie chce portretować pierwszego ważnego uczucia, nie chodzi mu o idealizowanie motywu pierwszej miłości - raczej próbuje wskazać, jak trudnym okresem w życiu człowieka jest dorastanie. Moment, kiedy już nie jesteśmy dziećmi, a jeszcze nie staliśmy się dorośli.

Dodatkowo, "Moonrise Kingdom" to historia zawieszona w czasie. Nie jest przypisana do żadnej epoki, w warstwie scenografii czy kostiumów są tu nawiązania do Ameryki lat 60., ale reżyser, jak sam przyznał na konferencji, nie chciał wskazywać ani konkretnej przestrzeni, ani konkretnego czasu. Chodziło o powrót do tego wyjątkowego momentu w życiu, kiedy stać nas na szaleństwa i przygody. Anderson nie trywializuje dylematów nastoletnich bohaterów, dla niego nie są to błędy młodości, a dowody i akty odwagi. Z czasem, jak dorośli bohaterowie mojego filmu - mówił w Cannes - gubimy naiwność, która jest podwaliną wiary nie tylko w drugiego człowieka, przede wszystkim wiary w nas samych.

Rewelacyjna Marion Cotillard

Wiary w drugiego człowieka nie traci też Jacques Audiard. Jego najnowszy film - "Kość i rdza" - to mocna i dojrzała filmowa wypowiedź, niestety przy tym nieco chaotyczna i za długa. Ktoś słusznie napisał, że reżyser na swoich bohaterów wybrał wojowników. Taka jest Stephanie, która zajmuje się tresurą orek w parku morskim, taki jest też bezrobotny Ali, który wraz z pięcioletnim synem porzucił dom na północy Francji i przyjechał do siostry do Antibes. Stephanie i Ali spotykają się przypadkiem, chłopak pracuje jako wykidajło w klubie, w którym młoda kobieta zostaje pobita. Ale Audiard daleki jest od tworzenia romantycznych historii. Nim postaci polubią i poznają się bliżej, dramatyczne wydarzenia zaważą na całym życiu dziewczyny.

Jacques Audiard nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu, w najnowszym filmie chyba po prostu chciał poruszyć zbyt wiele wątków naraz. Traci na tym dynamika opowieści, miejscami przeszkadza również muzyka - zbyt dosłowna, próbująca na siłę podbić emocje i dramatyczny wymiar opowieści. W przypadku tego filmu trudność polegała także na wyrazistości bohaterów. W "Proroku" była jedna dominująca postać, tutaj jest dwójka protagonistów; każdy z nich jest wpisany w konkretne społeczne konteksty, niesie ze sobą bagaż życiowych doświadczeń. U podstaw relacji bohaterów leżą ich negatywne przeżycia, ale to punkt wyjścia dla Audiarda by opowiedzieć o złu, które może prowadzić do czegoś dobrego, pozytywnego. Reżyser nie idzie na skróty, wydłuża swą opowieść, rozciąga ją w czasie. Najpierw pozbawia widzów nadziei, potem ponownie ją w nich rozpala. To niestety sprawia, że nieco dystansujemy się od dramatów postaci, ich walka o siebie wydaje się nie mieć końca.


Bezsprzecznie najmocniejszym elementem filmu jest obsada - rewelacyjni Marion Cotillard i Matthias Schoenaerts wygrywają, tworząc ciekawych i psychologicznie wiarygodnych bohaterów uwikłanych we własne słabości, kompleksy i niespełnienia, które - jak zdaje się wierzyć reżyser - są do przezwyciężenia.

Kolonializm seks-turystyki

Najwięcej kontrowersji wzbudził na festiwalu Ulrich Seidl filmem "Paradise: Love" - to pierwsza część z realizowanego właśnie tryptyku. Austriacki reżyser opowiada historię Teresy, 50-letniej kobiety samotnie wychowującej córkę, która jedzie na wczasy do Kenii. Z początku bohaterka jest onieśmielona normami panującymi na miejscu, ale z czasem poddaje się regułom gry, w cyniczny sposób zaczyna wykorzystywać sytuację, w której się znalazła. Seidl sportretował bardzo aktualne zjawisko, seks-turystyka to u niego nowa forma kolonializmu, dominacji człowieka nad człowiekiem, cywilizacji nad cywilizacją. To ważny głos, pierwszy raz chyba podjęty przez kino.

Ulrich Seidl z typową dla siebie przenikliwością i bezwzględnością ukazał mechanizmy tego świata, przy okazji z premedytacją przekroczył pewną granicę - oglądamy kolejne kadry na ekranie z poczuciem wstydu. Nie chodzi tylko o nagość, przede wszystkim o instrumentalne potraktowanie bohaterów - Seidl dopuścił się tego, co tak bardzo starał się napiętnować w filmie. Grającą główną rolę Margarethe Tiesel obnażył nie tylko psychicznie, przede wszystkim fizycznie. Jest to swego rodzaju prowokacja; problem polega na tym, że nie wiadomo za bardzo, czemu ma ona służyć. Reżyser zestawił niedoskonałości kobiecego dojrzałego ciała z młodością i tężyzną fizyczną miejscowych młodych chłopaków (zagrali ich lokalni chłopcy trudniący się seks-turystyką w Kenii). W zderzeniu tych dwóch światów, dwóch systemów, nie ma wygranych.

Teresa i jej koleżanki to zerwane ze smyczy ofiary nie tylko iluzorycznego poczucia władzy, jakie dają pieniądze, także nieudanego życia i zmarnowanych szans. Po przekroczeniu Czarnego Lądu ze statecznych matron zamieniają się w szczebioczące podlotki. Seks-wczasy to dla nich rodzaj kompensacji, zadośćuczynienie krzywd (rozbitych związków, zerwanych z dziećmi więzi, trudnej codzienności), ale i pierwszy moment w życiu, kiedy mogą sobie pozwolić na spełnienie seksualnych fantazji.


Problem polega na tym, że dla miejscowych to jedynie transakcja, każda ze stron ma sobie coś istotnego do zaoferowania. A Teresa szuka uczucia, chociażby jego namiastki. Próbuje uczyć kolejnych kochanków, jak mają ją dotykać, jak pieścić, jak udawać pożądanie, by zbliżenie mogło dać jej spełnienie oraz, przede wszystkim, by mogło zagłuszyć jej poczucie wstydu. Dopełnieniem "Paradise: Love" mają być: "Paradise: Faith" - historia siostry Teresy, która wyrusza z pielgrzymką do świętego miejsca - i "Paradise: Hope", opowieść o jej córce, która wyjeżdża na obóz odchudzający.

Filmowy akt wiary w miłość

Michael Haneke to kolejny twórca kina, na którego film czekano w Cannes z niecierpliwością. Jak na razie zdystansował wszystkich. Jego najnowszy obraz "Amour" zebrał najwięcej pozytywnych opinii, choć jest to film zaskakujący i nietypowy w jego dorobku. Jednak szlachetna idea, która towarzyszy jego opowieści sprawiła, że stał się on faworytem festiwalu.

Tym razem historia dotyczy małżeństwa z wieloletnim stażem. Georges i Anna to para staruszków, razem kroczyli przez życie, kochali się i przyjaźnili, byli nierozłączni, lojalni wobec siebie. Dziś jedno z nich pogrąża się w postępującej chorobie, staje się coraz bardziej niedołężne, osuwa w niepamięć, w mrok, w ból. Są tylko przebłyski zdarzeń i wspomnień, strzępy niezrozumiałych słów, dziwnych obrazów z przeszłości, bełkotliwe referencje do czasów, gdy człowiek nie myślał o tym, że nagle w jednej sekundzie straci nie tylko zdrowie, przede wszystkim godność i wolną wolę.


Ale Haneke nie chce wzbudzać w widzach litości. Nie szantażuje nas emocjonalnie, nie stawia pytań, nie piętrzy dylematów moralnych. Opowiada nie tyle o oddaniu i poświęceniu w imię miłości do najukochańszej osoby; mówi o próbie ocalenia szacunku do drugiego człowieka oraz do samego siebie. Bez obarczania winą, bez czarno-białych ocen, bez zbędnych deklaracji ze strony bohaterów, które miałyby weryfikować, czy sankcjonować słowa zawarte w przysiędze małżeńskiej: w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia. To naprawdę mistrzowski poziom operowania językiem kina, "Amour" to filmowy akt wiary w miłość czystą i bezwarunkową. To jeden z najważniejszych obrazów reżysera, jeden z najlepszych filmów na tegorocznym festiwalu, a wcielający się w główne role Jean-Louis Trintignant i Emmanuelle Riva zasłużyli na najwyższe aktorskie wyróżnienia.

Zwierzęta w Nowym Jorku

Ale w Cannes tłumy widzów ustawiają się w kolejkach nie tylko przed konkursowymi seansami. Duże zainteresowanie wzbudziły filmy "Madagaskar 3" i "Dracula 3D" Dario Argento. Włoski mistrz horroru niestety nie sprostał zadaniu, rozczarował nawet swoich najwierniejszych wyznawców. Za mało w jego propozycji było kina gore, do którego tak konsekwentnie przez lata nas przyzwyczajał. "Dracula" w jego ujęciu to źle obsadzona i pozbawiona napięcia oraz humoru produkcja, ze zredukowaną do minimum siermiężnie opowiedzianą fabułą i efektami, które nie robią żadnego wrażenia.

Co innego "Madagaskar 3". Trzecia część animowanej historii to czysta rozrywka zarówno dla małych, jak i dla tych trochę większych dzieci. Tym razem znane z poprzednich odsłon zwierzaki próbują dotrzeć do Nowego Jorku podróżując wraz z trupą cyrkową. W spektakularne przygody wpisany jest silny motyw tęsknoty za domem - Alex i jego przyjaciele tęsknią za słodką niewolą w nowojorskim zoo. To życie za kratkami, ale za to z aplauzem publiczności i świeżą porcją jedzenia każdego dnia. Dopiero zetknięcie z grupą cyrkowych zwierzaków wagabundów sprawi, że zakosztują smaku prawdziwej wolności i poczują, iż dom to nie tylko miejsce, to także ci, którzy go tworzą.


Lekka, dynamiczna, pełna dowcipów oraz zwrotów akcji fabuła, poprowadzona mimo mnogości wątków z ogromną swadą, ujęta została w ramy kina sensacyjnego. Kamera pracuje tu tak, jak w najlepszym filmie akcji; są tu elementy thrillera, kryminału, kina drogi. Wiele ujęć i scen to odniesienia do znanych filmów fabularnych ("Mission Impossible", "Tożsamości Bourne'a", czy serii o Bondzie), więc frajda z oglądania i rozpoznawania źródeł inspiracji jest ogromna.

Film na ekrany polskich kin trafi 3 sierpnia, warto wtedy poszukać wersji bez polskiego dubbingu chociażby dla Frances McDormand. Aktorka, wcielająca się w czarny charakter - polującą na lwa Aleksa kapitan Chantel DuBois - jest bezkonkurencyjna. Bezbłędnie imituje francuski akcent oraz reinterpretuje słynną piosenkę Edit Piaf "Non, je ne regrette rien", której fragment śpiewa w filmie. I z pewnością, nikt nie będzie żałował wyprawy na ten film.

- - - - - - - - - - - - - - - -

Tegoroczny Festiwal w Cannes zakończy się 27 maja. Wtedy poznamy zwycięzców rywalizacji o Złotą Palmę i inne prestiżowe nagrody.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy