Reklama

Cannes 2017: Negatywne emocje

W Cannes wielokrotnie natknąłem się na żołnierzy z ciężką bronią, nad pałacem latały wojskowe helikoptery, a kontrola bezpieczeństwa, która w tym roku jest skrupulatniejsza niż w ubiegłych latach, wpływała na kolejne opóźnienia seansów. Strasznie się tym wszystkim denerwujemy, ale dziś, kiedy razem z innymi dziennikarzami rozmawiamy o wczorajszym zamachu w Manchesterze, który na chwilę odrywa nas od kina i zbliża do prawdziwego życia, jest nam za te nerwy wstyd.

Nie byłem jeszcze na festiwalu, na którym byłoby tyle negatywnych emocji. Od soboty byłem świadkiem trzech kłótni, nie sprzeczek, tylko kłótni. Pierwsza w kolejce do sali Grand Théâtre Lumière, największej w Cannes. Chociaż wszystko wskazywało na to, że każdy z oczekujących wejdzie do środka, starli się w boju francuski dziennikarz i azjatycka blogerka. Padło wiele nieprzyjemnych słów, pojawiło się wiele niepotrzebnych emocji. Kolejna sytuacja już w środku sali. Jedna z polskich dziennikarek poszła do toalety, na swoim miejscu położyła torbę, ludzi dookoła poprosiła o przypilnowanie dobytku. Bezpardonowy starszy dziennikarz jak gdyby nigdy nic rzucił jej torbę do innego rzędu, a sam rozsiadł się na zajętym miejscu mimo uwag z naszej strony. Skończyło się kłótnią i ingerencją pracowników obsługi kina. Trzecia sytuacja w biurze prasowym, w którym jedna z redaktorek sklęła swojego operatora.

O podobnych sytuacjach nie przeczytacie w relacjach z festiwalu, zbyt chętnie udajemy tu, że nie widzimy takich zdarzeń, zajęci pogonią za filmami. Zaklinanie canneńskiej rzeczywistości trwa, choć każdy, kto tu dotarł, wie, że słońce i lazurowe wody to tylko jedna strona tej imprezy. Druga to niekończące się kolejki, pot, niedospanie, a nawet łzy. Klapki na oczach przysłaniają nam widok na rzeczywistość, ale nie pozwalają nam przed nią uciec twórcy, atakując nas nią z ekranu. Tak zrobił Michael Haneke ("Miłość") w najnowszym filmie "Happy End", w którym burżuazyjna francuska rodzina tak bardzo zajęta jest własnymi problemami, że nie widzi tego, jak wali się świat dookoła, a wraz z nim oni sami. Kilkakrotnie przez ekran przewijają się uchodźcy, a bohaterowie robią, co mogą, żeby jakoś wypchnąć ich poza kadr, żeby znikli z pola widzenia, przepadli za horyzontem. Niewidziani nie są już problemem, przestają być wyrzutem sumienia, nie wymagają wchodzenia w interakcję.

Reklama

Haneke doskonale nas diagnozuje. Mówiąc nas, mam na myśli także widzów w Cannes, którzy wolimy udawać, że nie widzimy, po co te wszystkie bramki, ochroniarze, kontrole. W mediach społecznościowych publikujemy zdjęcia z czerwonego dywanu, robimy selfie na skąpanej w słońcu plaży, lansujemy się na obecnych na Lazurowym Wybrzeżu gwiazdach głusi na prawdziwe życie i realne problemy. Show trwa, tak samo jak w filmie Hanekego, w którym członkowie familii próbują odgrywać swoje role, ale coraz więcej w ich grze fałszywych nut. W rzeczywistości każdy z nich marzy, żeby zerwać spektakl i odejść już na zawsze; od wewnątrz rozwalają ich ukryte pragnienia: jeden prowadzi wyuzdaną korespondencję z kochanką, druga dosypuje chomikowi leki antydepresyjne do karmy, trzeci przyprowadza czarnych imigrantów na wesele matki, a senior rodu chce już tylko jednego - umrzeć. Pragnienie śmierci jeszcze nigdy nie było u Austriaka tak silne, ale twórca nieoczekiwanie ogrywa je z pomocą ironii. Na pokazie prasowym śmiech kilka razu pozwolił nam na chwilę wyzwolenia. Krótką chwilę.

W zupełnie innej stylistyce i pozornym oderwaniu od rzeczywistości utrzymana jest "Okja" Joon-ho Bonga ("The Host: Potwór"). To jeden z dwóch (drugi to "The Meyerowitz Stories" Noaha Baumbacha) filmów Netfliksa, które zakwalifikowały się do konkursu głównego, czym wzbudziły niemałe kontrowersje. Żaden z nich nie będzie pokazywany w kinach, mają pojawić się jedynie na platformie Netflix. W regulaminie Cannes, które słynie z konserwatyzmu, już pojawiła się stosowna zmiana uniemożliwiająca podobne sytuacje w przyszłości. Od 2018 roku, aby film pojawił się w konkursie, musi mieć zagwarantowaną przynajmniej tygodniową dystrybucję kinową we Francji. Wydawać by się mogło, że dla widzów rozróżnienie na filmy kinowe i niekinowe nie ma sensu, wszak najważniejsza jest jakość. Ale jak okazuje się na pokazach prasowych, w Cannes jest inaczej: za każdym razem, kiedy na ekranie pojawia się plansza z napisem Netflix, w kinie rozlega się głośne buczenie. Cannes chce zostać na swoich warunkach, żadnych innowacji, żadnej rewolucji. To święto kina w starym rozumieniu tej sztuki.

Kompletnie tego podejścia nie rozumiem, zwłaszcza, że "Okja" to kawał dobrze zrobionego kina. Bohaterką jest gargantuicznych rozmiarów tytułowa świnia, która od dekady wiedzie leniwe życie w koreańskiej wsi. Dookoła cudowna przyroda, a w gospodarstwie domowym starszy pan i jego wnuczka, bardzo z Okją zżyta. Sielanka pryska, kiedy zjawia się ekipa telewizyjna, której przewodzi doktor Johnny Wilcox (Jake Gyllenhaal). Jak się okazuje, Okja jest prototypem nowego rodzaju świń hodowlanych, które dostarczą konsumentom smacznej wieprzowiny na masową skalę. Nietrudno domyślić się, że wraz z pojawieniem się Wilcoksa film zmieni kierunek jazdy i z sympatycznej opowieści o przyjaźni zmieni się w pełną napięcia sensacyjną historię odbicia Okjy z rąk ludzi, którzy chcą w niej widzieć jedynie mięso. Mała dziewczynka z koreańskiej wsi kontra złowroga korporacja - tak najkrócej można "Okję" streścić.

Mówienie o tym filmie, że jest próbą upodmiotowienia zwierząt, jest dość ryzykowne, może nawet pretensjonalne. Ale z drugiej strony tak to właśnie wygląda: refleksje na temat czworonogów, ich przeznaczenia, a także warunków, w których żyją, są tu mocno obecne. Miejsca hodowli świń przypominają wręcz obozy zagłady. Czy takie przedstawienie to nadużycie w kinie familijnym? Opinie są podzielone, bo "Okja" ociera się o emocjonalny szantaż. I choć w kilku miejscach można było opowiedzieć subtelniej, czepianie się nie ma sensu, bo podobne zagrywki, tak jak i malowani grubą kreską bohaterowie, są przecież domeną kina familijnego, które w tym przypadku broni się dzięki świetnym efektom, wartkiej akcji i pieczołowitości, z jaką zbudowano świat przedstawiony. Mnie obecność "Okji" w konkursie głównym cieszy nie tylko dlatego, że uciera nosa betonowemu Cannes.

Burzyć beton próbował też po raz kolejny John Cameron Mitchell ("Shortbus"), ale jego pokazywane poza konkursem "How to Talk to Girls at Parties" rewolucji nie niesie, a jedynie o niej opowiada. Mimo obecności Nicole Kidman w obsadzie (aktorka występuje w czterech pokazywanych na Lazurowym Wybrzeżu filmach), trudno dać się porwać tej filmowej hucpie, w której bohaterowie muszą stawić czoła obcej cywilizacji kanibali. Tak, pomysł znakomity, ale gorzej z wykonaniem. Bo choć wizualnie jest świetnie - pstrokato i bajecznie, z ekranu bije feeria kolorów, a kostiumy przyprawiają o zawrót głowy - to za mało, by unieść film, który wyczerpuje się na poziomie konceptu. Po projekcji w głowie zostaje jedynie kilka chwytliwych piosenek, ale dwugodzinny teledysk ulatuje szybko. A w Cannes trzeba naprawdę dużo wysiłku, by widz zapamiętał choć jeden z nawet pięciu oglądanych dziennie filmów. Nie zauważamy rzeczywistości, a co dopiero mówić o niespełnionych obrazach.

Artur Zaborski, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cannes 2017
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy