Reklama

Cannes 2016: Dobra zmiana

Po czym poznać, że festiwal w Cannes ruszył na dobre? Teoretycznie po tym, że odbyła się gala inauguracyjna, na której obrażono Woody’ego Allena, o czym później. Ale na Lazurowym Wybrzeżu równe emocje, co filmy, wzbudza także obecność gwiazd na czerwonym dywanie. Jeśli przespacerowali się po nim Julia Roberts, George Clooney, Kristen Stewart i Jesse Eisenberg, to nie ulega wątpliwości: festiwal wystartował na dobre!

Po czym poznać, że festiwal w Cannes ruszył na dobre? Teoretycznie po tym, że odbyła się gala inauguracyjna, na której obrażono Woody’ego Allena, o czym później. Ale na Lazurowym Wybrzeżu równe emocje, co filmy, wzbudza także obecność gwiazd na czerwonym dywanie. Jeśli przespacerowali się po nim Julia Roberts, George Clooney, Kristen Stewart i Jesse Eisenberg, to nie ulega wątpliwości: festiwal wystartował na dobre!
Jesse Eisenberg, Kristen Stewart i Woody Allen przed pokazem filmu "Cafe Society" w Cannes 2016 /AFP

Za nami pierwsze festiwalowe emocje, a także odpowiedź na pytanie, czy błędem był wybór "Café Society" na film otwarcia 69. MFF w Cannes.

Podpisany przez Woody’ego Allena obraz budził kontrowersje. Zwolennicy twórczości nowojorczyka zarzekali się, że ich ulubieniec nie schodzi poniżej pewnego poziomu - z czym można byłoby polemizować, zwracając uwagę jedynie na ubiegłoroczny jego film, pokazywany premierowo w Cannes "Nieracjonalny mężczyzna". Przeciwnicy mówili to, co zwykle: że Allen już się skończył i nic nowego do kina nie wniesie.

Po galowym pokazie filmu trzeba przyznać im rację: faktycznie, nic w tym dziele nowego. Ale jednocześnie elementy, z których składa się ostatni obraz twórcy "Manhattanu", tworzą znaną i lubianą układankę. Powstała walentynka wysłana do kina, którą zdobią najlepsze motywy z jego twórczości z nieśmiertelnymi żartami z żydowskiego pochodzenia na czele. Allen znów opuszcza ukochany Nowy Jork, ale tym razem nie udaje się do żadnej z europejskich stolic, tylko na Zachodnie Wybrzeże. W Los Angeles, niczym bracia Ceon w swoim "Ave, Cezar!", z nostalgią patrzy na niegdysiejszą socjetę. W kawiarniach gra jazz, politycy tańczą z literatkami, a ludzie kina bratają się z dziennikarzami. Na pierwszy plan wysuwają się, jak zwykle, perypetie miłosne, a całość utkana jest z ciętych ripost i ostrych dowcipów.

Takiego Allena lubimy. Takie otwarcia Cannes także. A z jednym i drugim w ostatnich latach było słabo. Warto też odnotować, że podczas tegorocznej gali ofiarą dowcipu padł na Riwierze sam reżyser. Podczas gali otwarcia niewybredny dowcip wymierzył w niego Laurent Lafitte, w którym nawiązał do oskarżeń Amerykanina o molestowanie seksualne. Allen nie żywił jednak urazy. Na konferencji prasowej powiedział dziennikarzom, że sam jest komikiem, więc uważa, że żartować można ze wszystkiego.

Reklama

Rację przyznała by mu pewnie Jodie Foster, która w Cannes pokazała "Zakładnika z Wall Street". Główne role zagrali George Clooney i Julia Roberts. Pierwszy wcielił się w prowadzącego popularny program o tematyce ekonomicznej, druga jest tego programu wydawcą. W świat telewizji wchodzimy, kiedy na antenę trafia kolejny odcinek. Wszystko idzie jak z płatka - postać Clooneya robi show, postać Roberts czuwa, by wszystko było dopięte jak należy. Film zmienia ton, gdy na wizję trafia kurier, który tym razem nie dostarcza żadnej przesyłki, tylko wiadomość dla wszystkich widzów.

Dzieło Foster wpisuje się w nurt narracji kryzysowych, których wysyp przeżywaliśmy po 2008 roku. Nie jest to jednak kolejna próba objaśniania nam, skąd krach na Wall Street wziął się, tylko rzeczowe pytanie o to, co stało się z winnymi tej sytuacji - który z nich faktycznie został pociągnięty do odpowiedzialności i zadośćuczynił tym, którzy ucierpieli najbardziej. Chociaż reżyserka dotyka ważkich kwestii nie uderza w bombastyczne tony. Jej film skrzy się humorem, ostrym i niepoprawnym, ale nigdy nie posuniętym poza granice przyzwoitości. Foster nie pozwala nam zapomnieć o temacie, który z niknął z czołówek gazet. Chce, żebyśmy zadali sobie pytanie, czy pozwalając, by sprawa kryzysu 2008 trafiła do lamusa, nie godzimy się przypadkiem na jego powtórkę. To mocny i ważny film w filmografii tej reżyserki.

Tak samo jak najnowszy obraz Mohammeda Diaba "Clash", który otworzył prestiżową sekcję Un Certain Regards. Egipcjanin o powstanie tego filmu walczył od lat. Obraz jest niewygodny tak dla społeczeństwa egipskiego, jak i decydentów tego kraju. Diab, tak jak większość twórców z Afryki Północnej, koncentruje się na pytaniu, które z postulatów Arabskiej Wiosny z 2011 roku zostały wcielone w życie. Odpowiedzi są zaskakująco negatywne. Konstatacja twórców jest zbliżona: jedna władza zastąpiła inną, a naród jak cierpiał, tak cierpi.

Diaz pokazuje konsekwencje rewolucyjnego zrywu na przykładzie ugrupowań, które próbują przejąć władzę w Egipcie po obaleniu Mubaraka. Wśród nich jest bractwo muzułmańskie, którego radykalne idee niewiele różnią się od strategii byłego prezydenta. A jednak - ludzie widzą w nim szanse na wybawienie. O tym, jak łatwo dać się omamić obietnicom raju i lepszego życia przekonujemy się, obserwując, jak ideologia zatruwa głowę kolejnym bohaterom. Nie jest jednak "Clash" filmem o tym, jak łatwo dać się omamić, tylko o tym, jak coś, co niegdyś wydawało się słuszne i właściwe, okazuje się naiwne i uwikłane we wcześniej niewidoczne układy.

Sądząc po zaprezentowanych dotąd filmach, tegoroczne Cannes będzie naprawdę mocną i zaangażowaną edycją imprezy, która dotąd legitymowała się kinem autorskim. Czyżby nadszedł czas na dobrą zmianę?

Artur Zaborski, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cannes 2016
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy