Być jak Charlie Kaufman
Debiutujący na reżyserskim fotelu scenarzysta Charlie Kaufman to jeden z najpoważniejszych kandydatów do tegorocznej Złotej Palmy. "Synecdoche, New York" porównywane jest w Cannes do "8 i 1/2" Federico Felliniego.
"Nie wiem, nie oglądałem tego filmu. Słyszałem tylko, że jest o jakimś reżyserze, który próbuje stworzyć dzieło swojego życia" - Kaufman przekornie skomentował porównanie do arcydzieła Felliniego. Przypomina w tym braci Coen, którzy pytani kiedyś o ewentualną inspirację twórczością Franza Kafki, stwierdzili, że nie znają takiego reżysera.
Brawurowe "Synecdoche, New York" ma w sobie wiele z błyskotliwości filmów Coenów. Kaufman jest jednak o wiele mniej cyniczny, niż twórcy "Bartona Finka". "Synacdoche..." to historia reżysera teatralnego Cadena Cotarda (świetny jak zwykle Philip Seymour Hoffman), który przeżywa ciężki okres w życiu osobistym: opuściła go żona (Cathleen Keener), zabierając ze sobą córkę; dodatkowo Caden zaczyna cierpieć na szereg powiązanych ze sobą fizycznych dolegliwości, które skutkują powolną dezintegracją jego ciała.
Kiedy przekonany o swym geniuszu reżyser uświadamia sobie, że marnuje talent realizując adaptacje sztuk innych autorów, wraz ze swoją grupą teatralną porywa się na szalony eksperyment. Przenosząc teatr do nieczynnej hali targowej, buduje w niej scenograficzną replikę Manhattanu. Zadaniem aktorów jest odgrywać w tej przestrzeni role, które kreują w prawdziwym życiu.
Porównanie z "8 i 1/2" jest jak najbardziej na miejscu. Caden Cotard jest współczesną wersją Guida Marcello Mastroianniego. Tak jak bohater Felliniego, postać grana przez Philipa Seymoura Hoffmana przeżywa głęboki kryzys zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Erotyczne klęski Cadena (w filmie zobaczymy całą plejadę wybitnych aktorek na czele z Samanthą Morton i Michelle Williams) korespondują z niemożnością artystycznego spełnienia.
Do tego Kaufman - ci, którzy znają jego dotychczasowe scenariusza, nie powinni być zaskoczeni - konstruuje swa historię w oparciu o logikę snu - wszystko w fabularnej przestrzeni "Synecdoche, New York" jest możliwe a zasadą rządzącą tym światem jest marzycielski irracjonalizm.
Dla mnie jednak "Synecdoche, New York" bliższe jest innemu arcydziełu kina autotematycznego - filmowi "Cały ten zgiełk" Boba Fosse'a. Jak Roy Schneider w tamtym filmie, tak Seymour Hoffman u Kaufmana walczy z o wiele potężniejszym przeciwnikiem, niż twórcza bądź życiowa impotencja - zmaga się ze śmiercią.
W istocie, "Synecdoche, New York" jest błyskotliwą refleksją na temat ogarniającej głównego bohatera, ale przecież także nas wszystkich (tytułowa synekdocha to przecież nic innego jak stylistyczny zabieg pars pro toto) samotności. I choć łamigłówkowa struktura filmu nie ułatwia widzowi procesu identyfikacji, to "Synecdoche, New York" traktować można jako rozwinięcie wcześniejszego scenariusza Kaufmana - "Być jak John Malkovich". Tym razem jednak jesteśmy w głowie Charliego Kaufmana.
Spore wrażenie w konkursie zrobiła też "Delta" węgierskiego reżysera Kornela Mundruczo. Znany w Polsce z filmowej opery "Johanna"- Mundruczo jest uczniem Beli Tarra. I choć jego wcześniejszy film był ambitną, ale jednak porażką - to prezentował utalentowanego, obdarzonego wielką wizualną wyobraźnią reżysera. W ascetycznej fabularnie, lecz pięknie sfilmowanej "Delcie" Mundruczo opowiada historię kazirodczego związku siostry i brata.
Ten utrzymany w klimacie poetyckiego realizmu film posiada prostotę ludowej baśni. Jego koncentracja na transgresyjnym charakterze miłości wykracza jednak daleko poza strukturę tradycyjnej opowieści. I choć historię w "Delcie" śledzimy tak, jak gdyby sama się opowiadała, to znać tu autorskie piętno reżysera. Za kilka lat o Mundruczo może być głośno na całym świecie.
Po raz kolejny zawiódł za to Wim Wenders. Jego filmy coraz bardziej przypominają eseje z teorii fotografii - głównym bohaterem jest bowiem grany przez lidera niemieckiego zespołu Die Toten Hosen - Campino - fotograf, który odbywa przełomową dla siebie podróż z Dusseldorfu do Palermo. Zafascynowany włoską miejscowością postanawia zostać tam dłużej. Nie wie, że czeka tam na niego śmierć (w osobie Dennisa Hoppera).
Wenders staje się powoli epigonem samego siebie. Podążając za pomysłem "Lisbon story" próbuje oddać w filmie swoje oczarowanie Palermo. "Palermo shooting" - angielski tytuł jest wieloznaczny - oznacza zarówno czynność robienia zdjęć, jak i strzelania (Dennis Hopper w pelerynie i łukiem!) - staje się jednak niezamierzoną parodią... "Siódmej pieczęci". To właśnie w tym filmie pojawia się najwyrazistsza kinowa personifikację śmierci. I choć "Palermo shooting" zadedykowany jest "Ingmarowi i Michelangelo", to nie odnajdziemy w nim ducha mistrzów Wendersa.
Tomasz Bielenia, Cannes